Po ponad miesiącu w PL jesteśmy od przedwczoraj w Berlinie.
Dzień powrotu – typowy, czyli do granicy smutno, bo znowu
wyjeżdżam z Polski. W momencie, gdy za oknami Berlin – Warszawa
Express pojawia się Odra, a wraz z nią granica, głupie łzy
jak zwykle zamazują pole widzenia.
Na szczęście na krótko, bo we Frankfurcie już zaczynam się
cieszyć na powrót do domu i naszej berlińskiej multi-kulti
codzienności :)
Pierwszy dzień po powrocie upłynął równie typowo na
doprowadzaniu lodowatego domu do stanu używalności i zakupach, na
których to mój niezawodny mąż wypatrzył uwielbiane przeze mnie alcachofas,
czyli karczochy i to w ofercie specjalnej.
Okropna polska nazwa tego warzywa nie zachęca
(a przynajmniej nie w moich regionach) do jego spożywania, a szkoda,
bo alcachofa
(pozostanę jednak przy chilijskim wariancie) jest nie tylko smaczną,
ale też zdrową przystawką: obniża
poziom cholesterolu i ma
silne działanie przeciwutleniające więc wpływa na poprawę
cery!
W naszym polsko – chilijskim domu alcachofas
są lubianym dodatkiem. Gdy nie uda nam się dostać świeżych,
kupujemy w puszce i dodajemy do sałatek lub nadziewamy jakąś fajną
pastą twarogową i gotowe! Mniam!
Dziś, jako, że udało się dostać świeże, przygotowaliśmy wersję tradycyjną.
Najpierw gotujemy alcachofas w osolonej wodzie:
Następnie odcedzamy, zalewamy na kilka sekund
zimną wodą i odstawiamy (koniecznie „głową na dół”) do
obcieknięcia:
W międzyczasie, przygotowujemy sosik: olej z
pestek winogron, sól, cytryna i balsamico:
I gotowe:
Odrywamy listek po listku wysysając
z nich miąższ i tak dochodzimy do najsmaczniejszej części
środkowej. Odrywamy włoski (niektórzy to pomijają) i
finał! Jedyną wadą alcachofas jest to, że tak szybko się kończą!
Mniam mniam, samcznego!
O.
niedziela, 30 grudnia 2012
czwartek, 27 grudnia 2012
PMS
PMS, czyli: Przypomniało Mi Się.
Pisząc o adwentowych wyczynach cukierniczych, zapomniałam zupełnie podzielić się z Wami efektami mojego nowego hobby, jakim jest scrapbooking!
Otóż, w ramach łagodnego wstępu w dziedzinę scrapbookingu postanowiłam przygotować w tym roku z Beniem kartki świąteczne. I tak oto wraz z rozpoczęciem adwentu rzuciliśmy się z Benulą w wir pracy twórczej:
Rasowy cardmaking to nie jest, ale co tam - kiedyśtam, jakośtam trzeba zacząć. Poza tym trochę trudno skupić się na pracy, gdy:
- gorliwy czterolatek za wszelką cenę próbuje przekonać mnie do własnej wersji kartki i konieczności brokatowania absolutnie WSZYSTKIEGO
- aktywny roczniak raz po raz próbuje dołączyć do grupy twórczej konsumując absolutnie wszystko, co znajdzie się w zasięgu małej rączki.
Cardmaking zaliczony, kolejne projekty craftowe w fazie wykluwania się, a ja uciekam bo jutro długa podróż i powrót do domu!
Pisząc o adwentowych wyczynach cukierniczych, zapomniałam zupełnie podzielić się z Wami efektami mojego nowego hobby, jakim jest scrapbooking!
Otóż, w ramach łagodnego wstępu w dziedzinę scrapbookingu postanowiłam przygotować w tym roku z Beniem kartki świąteczne. I tak oto wraz z rozpoczęciem adwentu rzuciliśmy się z Benulą w wir pracy twórczej:
Rasowy cardmaking to nie jest, ale co tam - kiedyśtam, jakośtam trzeba zacząć. Poza tym trochę trudno skupić się na pracy, gdy:
- gorliwy czterolatek za wszelką cenę próbuje przekonać mnie do własnej wersji kartki i konieczności brokatowania absolutnie WSZYSTKIEGO
- aktywny roczniak raz po raz próbuje dołączyć do grupy twórczej konsumując absolutnie wszystko, co znajdzie się w zasięgu małej rączki.
Cardmaking zaliczony, kolejne projekty craftowe w fazie wykluwania się, a ja uciekam bo jutro długa podróż i powrót do domu!
Urodzinowo - Wigilijnie
Tegoroczna Wigilia była istnym szaleństwem, bo oprócz tradycyjnej wieczerzy w programie było imieninowe śniadanie mojej siostry Ewy i mini impreza urodzinowa Marcela, który dokładnie w południe 24 grudnia skończył rok!
Zobaczcie, jak było rok temu, a jak jest teraz:
Nie chciałam w zasadzie szpikować postu typowymi: "ależ ten czas leci" i "nie mogę uwierzyć, że to już rok", że nie wspomnę już o "zobaczcie jaki słodziak!", ale nie da się tego uniknąć, bo ja naprawdę nie mogę pojąć, jak to możliwe, że rok temu małego nie było, a teraz stoi przede mną, całkiem zresztą samodzielnie, mały człowiek o bardzo silnym jak na takiego brzdąca charakterze! Tja, jak to mówią Niemcy, lepiej nie będę się zastanawiać...
Tak czy siak, imprezy 3 odbyły się ze stosowną dla danej okoliczności oprawą. Jeszcze chyba nigdy w życiu tyle się nie nażyczyłam (3 rodzaje życzeń), naśpiewałam (Sto lat imieninowe i urodzinowe w po polsku, hiszpańsku i niemiecku, a wieczorem obowiązkowe kolędy) i nie naszpikowałam słodkościami (ciasto imieninowe, tort urodzinowy i ciasta świąteczne mojej mamy).
Naturalnie można było wybrać nieco prostsze rozwiązanie i po prostu połączyć wszystkie okazje. Ale obiecaliśmy sobie kiedyś z mężem, że wszystkie rodzinne święta obchodzić będziemy porządnie i nie na skróty. Jak na razie udaje się!
Było cudnie rodzinnie, dużo przytulania, czułych spojrzeń i serdecznych gestów. Przez to wszystko gdzieś w okolicy serca wytwarzało się przez cały dzień przyjemniutkie ciepełko, a oczy od czasu do czasu trochę się jakby pociły, ale co tam, bilans ogólny i tak mega pozytywny. Szkoda tylko, że tego ogromu pozytywnych uczuć nie da się fizycznie gdzieś zgromadzić, żeby potem doładować się nimi, gdy człowiekowi trochę smutniej. A może się da? Hmmm ... Something to think about...
Ola
Zobaczcie, jak było rok temu, a jak jest teraz:
Nie chciałam w zasadzie szpikować postu typowymi: "ależ ten czas leci" i "nie mogę uwierzyć, że to już rok", że nie wspomnę już o "zobaczcie jaki słodziak!", ale nie da się tego uniknąć, bo ja naprawdę nie mogę pojąć, jak to możliwe, że rok temu małego nie było, a teraz stoi przede mną, całkiem zresztą samodzielnie, mały człowiek o bardzo silnym jak na takiego brzdąca charakterze! Tja, jak to mówią Niemcy, lepiej nie będę się zastanawiać...
Tak czy siak, imprezy 3 odbyły się ze stosowną dla danej okoliczności oprawą. Jeszcze chyba nigdy w życiu tyle się nie nażyczyłam (3 rodzaje życzeń), naśpiewałam (Sto lat imieninowe i urodzinowe w po polsku, hiszpańsku i niemiecku, a wieczorem obowiązkowe kolędy) i nie naszpikowałam słodkościami (ciasto imieninowe, tort urodzinowy i ciasta świąteczne mojej mamy).
Naturalnie można było wybrać nieco prostsze rozwiązanie i po prostu połączyć wszystkie okazje. Ale obiecaliśmy sobie kiedyś z mężem, że wszystkie rodzinne święta obchodzić będziemy porządnie i nie na skróty. Jak na razie udaje się!
Było cudnie rodzinnie, dużo przytulania, czułych spojrzeń i serdecznych gestów. Przez to wszystko gdzieś w okolicy serca wytwarzało się przez cały dzień przyjemniutkie ciepełko, a oczy od czasu do czasu trochę się jakby pociły, ale co tam, bilans ogólny i tak mega pozytywny. Szkoda tylko, że tego ogromu pozytywnych uczuć nie da się fizycznie gdzieś zgromadzić, żeby potem doładować się nimi, gdy człowiekowi trochę smutniej. A może się da? Hmmm ... Something to think about...
Ola
niedziela, 23 grudnia 2012
Rok temu o tej porze . . .
stałam w kuchni z brzuchem w rozmiarze XXXL.
Było po 20.00. Benio u teściów, a my z mężem próbowaliśmy dojść do porozumienia w kwestii wigilijno - świątecznego menu odzwierciedlającego tradycje naszych obu ojczyzn. Zadanie niełatwe, bo jak tu rozsądnie połączyć tradycyjną postną wieczerzę polską, z tradycyjną mięsną chilijskim ?
Po ożywionej (jak zawsze) dyskusji udało nam się osiągnąć kompromis (jak zawsze). Zakasaliśmy rękawy i zabraliśmy się za siekanie, wyciskanie, podsmażanie, marynowanie, gotowanie, pieczenie, duszenie i grillowanie (!).
Po 4 godzinach kuchennych akrobacji powstało menu na tyle zadowalające, że postanowiliśmy zakończyć kuchenne harce i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Była 1 w nocy.
O 2 w nocy znajdowałam się właśnie na granicy jawy i snu - człowiek jeszcze nie całkiem śpi, ale już buja w obłokach i ogarnięty jest charakterystycznym błogostanem poprzedzającym kompletny odpływ.
I w tym właśnie momencie odpływ nastąpił.
Tyle, że nie mój w krainę kolorowych snów, lecz moich wód, w których do tego momentu pławił się pisklak odpowiedzialny za XXXL-owy rozmiar mojego brzucha.
Cóż było robić - wstaliśmy i dalejże mrozić i upychać w lodówce przygotowane w pocie czoła smakołyki.
Potem ostatnia w perspektywie nadchodzących tygodni spokojna i relaksująca kąpiel (4.30 nad ranem), lekkie śniadanko (5 rano) i w drogę.
Około 11 pisklak się wykluł sprawiając nam tym samym jedyny w swoim rodzaju, oryginalny i niepowtarzalny prezent gwiazdkowy…
Dziś i jutro świętujemy podwójnie: urodzinowo - wigilijnie, z czego sprawozdanie już w kolejnym poście!
Wasza Ola
Było po 20.00. Benio u teściów, a my z mężem próbowaliśmy dojść do porozumienia w kwestii wigilijno - świątecznego menu odzwierciedlającego tradycje naszych obu ojczyzn. Zadanie niełatwe, bo jak tu rozsądnie połączyć tradycyjną postną wieczerzę polską, z tradycyjną mięsną chilijskim ?
Po ożywionej (jak zawsze) dyskusji udało nam się osiągnąć kompromis (jak zawsze). Zakasaliśmy rękawy i zabraliśmy się za siekanie, wyciskanie, podsmażanie, marynowanie, gotowanie, pieczenie, duszenie i grillowanie (!).
Po 4 godzinach kuchennych akrobacji powstało menu na tyle zadowalające, że postanowiliśmy zakończyć kuchenne harce i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Była 1 w nocy.
O 2 w nocy znajdowałam się właśnie na granicy jawy i snu - człowiek jeszcze nie całkiem śpi, ale już buja w obłokach i ogarnięty jest charakterystycznym błogostanem poprzedzającym kompletny odpływ.
I w tym właśnie momencie odpływ nastąpił.
Tyle, że nie mój w krainę kolorowych snów, lecz moich wód, w których do tego momentu pławił się pisklak odpowiedzialny za XXXL-owy rozmiar mojego brzucha.
Cóż było robić - wstaliśmy i dalejże mrozić i upychać w lodówce przygotowane w pocie czoła smakołyki.
Potem ostatnia w perspektywie nadchodzących tygodni spokojna i relaksująca kąpiel (4.30 nad ranem), lekkie śniadanko (5 rano) i w drogę.
Około 11 pisklak się wykluł sprawiając nam tym samym jedyny w swoim rodzaju, oryginalny i niepowtarzalny prezent gwiazdkowy…
Dziś i jutro świętujemy podwójnie: urodzinowo - wigilijnie, z czego sprawozdanie już w kolejnym poście!
Wasza Ola
środa, 19 grudnia 2012
Ufff... i mañana
No właśnie, ufff. Dzisiejszy dzień jest jednym z takich, których zdecydowanym highlightem jest fakt, że niebawem się skończy...
Praca w ilościach zdecydowanie przekraczających założenia, 1 małolat przeziębiony - ergo - przyklejony do mnie, drugi małolat przeżywa właśnie fazę "jestem już duży i nie potrzebuję popołudniowej drzemki", w efekcie czego zachowuje się tak, że człowiek zadawaje sobie pytania egzystencjalne wiadomej treści...
A do tego przedświąteczne przygotowania sięgają powoli zenitu, prezenty jeszcze nieskompletowane, w głowie kłębią się niezrealizowane pomysły na świąteczne dekoracje itd itd itd.
Ja zaś, na przekór temu wszystkiemu, postanowiłam zatrzymać mój świat na kilka sekund i zafundować sobie luksus napisania paru zdań. I jeszcze bardziej na przekór temu dzisiejszemu zawrotowi głowy postanowiłam, że znajdę w tym dniu coś bardziej pozytywnego niż to, że właśnie dobiega on końca. I znalazłam!
Otóż dziś udało mi się wyjść z siebie i stanąć obok!
Nie nie, jeszcze nie zwariowałam. Mnie po prostu udało się popatrzyć na siebie i moje dzisiejsze poczynania z dystansem i świadomie powiedzieć sobie "dość na dzisiaj". Na ogół mi się to nie zdarza, bo jako pasjonatka Project Managementu w pracy i w domu, nie praktykuję odkładania na potem. Ale dziś udało mi się wprowadzić w czyn latynoskie mañana! I to w pełnym kontekście. Bo mañana to nie tylko zwyczajne jutro. Mañana to jutro, potem, wolniej, zdążysz, carpe diem, popatrz wokół i uśmiechnij się i wreszcie jutro też jest dzień!
Do kolejnego spotkania!
Hasta mañana!
Wasza Ola
P.S
Jeszcze na okrasę kolejny wynalazek koniugacyjny Benia:
Mamo, widziałaś? To auto jechało baaaardzo szybko! O, zobacz, tam jechają jeszcze dwa inne auta! :))
O.
Praca w ilościach zdecydowanie przekraczających założenia, 1 małolat przeziębiony - ergo - przyklejony do mnie, drugi małolat przeżywa właśnie fazę "jestem już duży i nie potrzebuję popołudniowej drzemki", w efekcie czego zachowuje się tak, że człowiek zadawaje sobie pytania egzystencjalne wiadomej treści...
A do tego przedświąteczne przygotowania sięgają powoli zenitu, prezenty jeszcze nieskompletowane, w głowie kłębią się niezrealizowane pomysły na świąteczne dekoracje itd itd itd.
Ja zaś, na przekór temu wszystkiemu, postanowiłam zatrzymać mój świat na kilka sekund i zafundować sobie luksus napisania paru zdań. I jeszcze bardziej na przekór temu dzisiejszemu zawrotowi głowy postanowiłam, że znajdę w tym dniu coś bardziej pozytywnego niż to, że właśnie dobiega on końca. I znalazłam!
Otóż dziś udało mi się wyjść z siebie i stanąć obok!
Nie nie, jeszcze nie zwariowałam. Mnie po prostu udało się popatrzyć na siebie i moje dzisiejsze poczynania z dystansem i świadomie powiedzieć sobie "dość na dzisiaj". Na ogół mi się to nie zdarza, bo jako pasjonatka Project Managementu w pracy i w domu, nie praktykuję odkładania na potem. Ale dziś udało mi się wprowadzić w czyn latynoskie mañana! I to w pełnym kontekście. Bo mañana to nie tylko zwyczajne jutro. Mañana to jutro, potem, wolniej, zdążysz, carpe diem, popatrz wokół i uśmiechnij się i wreszcie jutro też jest dzień!
Do kolejnego spotkania!
Hasta mañana!
Wasza Ola
P.S
Jeszcze na okrasę kolejny wynalazek koniugacyjny Benia:
Mamo, widziałaś? To auto jechało baaaardzo szybko! O, zobacz, tam jechają jeszcze dwa inne auta! :))
O.
niedziela, 16 grudnia 2012
Wyjdź spod stołu i pachnij!
Dzisiejszym wyzwalaczem szczęścia był zdecydowanie Benio. A oto, dlaczego:
Sytuacja numer 1
Sytuacja numer 1
Benio wszedł pod stolik, na którym
stoi choinka. Moja (często) wybujała wyobraźnia podsunęła mi oczywiście natychmiast serię obrazów typu: mój syn spowity agresywnym łańcuchem choinkowym próbuje wyrwać się ze szponów drapieżnych lampek wielokolorowych marki nieznanej i poślizgując się na odłamkach czerwonych bombek pociąga za sobą choinkę ... etc etc w podobnym stylu.
Ja: Benio, wyjdź proszę spod stołu.
Benio – zero reakcji
Ja (głośniej): Benio, wyjdź proszę
spod stołu.
Benio – zero reakcji
Ja (jeszcze głośniej): Benio, wyjdź
proszę spod stołu!
Benio: Mama, nie tak głośno proszę.
Ja Cię słucham ale po cichu...
Sytuacja numer 2
Przy obiedzie, pałaszując lasagne wg jednego z przepisów mojego Chilijczyka.
Benio: mmmmm, ładnie pachnie ta lasagne.
Reszta biesiadników uśmiecha się ale nie komentuje.
Benio: mmmm, bardzo ładnie pachnie ta lasagne.
Reszta biesiadników nadal nie komentuje.
Benio: no babcia popachnij tą lasagne!
Reszta biesiadników w śmiech, a moja mama (emerytowana nauczycielka): Benieczku, nie mówimy "popachnij" tylko "powąchaj".
Benio: aaaa, no pewnie! mmmmmm, ale ładnie wącha ta lasagne...
Dobrej nocy!
O.
Sytuacja numer 2
Przy obiedzie, pałaszując lasagne wg jednego z przepisów mojego Chilijczyka.
Benio: mmmmm, ładnie pachnie ta lasagne.
Reszta biesiadników uśmiecha się ale nie komentuje.
Benio: mmmm, bardzo ładnie pachnie ta lasagne.
Reszta biesiadników nadal nie komentuje.
Benio: no babcia popachnij tą lasagne!
Reszta biesiadników w śmiech, a moja mama (emerytowana nauczycielka): Benieczku, nie mówimy "popachnij" tylko "powąchaj".
Benio: aaaa, no pewnie! mmmmmm, ale ładnie wącha ta lasagne...
Dobrej nocy!
O.
środa, 12 grudnia 2012
Advent, Advent, ein Lichtlein brennt!
Roraty,
zapach pomarańczy, wanilii i piernika. Radość oczekiwania, śnieg i wreszcie dwóch nieszczęsników odstających nieco od idyllicznego obrazu przedświątecznych dni: okupujący naszą wannę karp i tata, tudzież sąsiad (po tym jak tata zastrajkował) czyniący wobec karpia wiadomą powinność.
Głównym cukiernikiem w tegorocznej produkcji jestem ja, asystuje mi bardzo dzielnie mój czterolatek Benio, a gdy zapał u czeladnika opada, ofiarnie zastępuje go moja mama :))
Akcent chilijski w adwentowym poście miałby się nijak, bo w Chile adwent wcale nie jest celebrowany. Nic dziwnego. Świeczki i lapki przy oślepiającym słońcu i +40 °C to żadna atrakcja.
Święta przebiegają za to nieco ciekawiej, ale o tym w swoim czasie...
Dobrej nocy,
Ola
Takie skojarzenia nasuwają
mi się, gdy wspominam adwent w domu rodzinnym.
Później, wraz z przeprowadzką do Niemiec doszedł do tego Weihnachtsmarkt z obowiązkowym Glühwein, Plätzchen, zapach cynamonu, goździków, prażonych migdałów i oczywiście wieniec adwentowy, blask świec oraz lampek migających już od pierwszej niedzieli adwentowej w oknach niemieckich (tudzież polsko-chilijsko-niemieckich) domów.
Niemieckie zwyczaje adwentowe urzekły mnie do tego stopnia, że zaadoptowałam je bez namysłu, i teraz celebrujemy adwent w wydaniu polsko - niemieckim.
Później, wraz z przeprowadzką do Niemiec doszedł do tego Weihnachtsmarkt z obowiązkowym Glühwein, Plätzchen, zapach cynamonu, goździków, prażonych migdałów i oczywiście wieniec adwentowy, blask świec oraz lampek migających już od pierwszej niedzieli adwentowej w oknach niemieckich (tudzież polsko-chilijsko-niemieckich) domów.
Niemieckie zwyczaje adwentowe urzekły mnie do tego stopnia, że zaadoptowałam je bez namysłu, i teraz celebrujemy adwent w wydaniu polsko - niemieckim.
Dlatego
na pierwszą niedzielę adwentową powstał, w tym roku bardzo skromny, Adventskranz:
Ponadto każda z adwentowych sobót to inny rodzaj tradycyjnych niemieckich Plätzchen, czyli ciasteczek! W tym roku wybór padł na obowiązkowe Vanillekipferl (maleńkie rożki księżycowe), Kokosmakronen (coś zbliżonego do polskich bez kokosowych), Butterkekse mit Marmelade (mąślane z własnym dżemem truskawkowo-porzeczkowym), tegoroczną nowość – bułgarskie orechowki (chrupiące, leciutkie ciasteczka orzechowe) oraz polskie pierniczki, tym razem według przepisu mojej przyjaciółki z czasów studenckich - Marty z Me and My world.
Ponadto każda z adwentowych sobót to inny rodzaj tradycyjnych niemieckich Plätzchen, czyli ciasteczek! W tym roku wybór padł na obowiązkowe Vanillekipferl (maleńkie rożki księżycowe), Kokosmakronen (coś zbliżonego do polskich bez kokosowych), Butterkekse mit Marmelade (mąślane z własnym dżemem truskawkowo-porzeczkowym), tegoroczną nowość – bułgarskie orechowki (chrupiące, leciutkie ciasteczka orzechowe) oraz polskie pierniczki, tym razem według przepisu mojej przyjaciółki z czasów studenckich - Marty z Me and My world.
Głównym cukiernikiem w tegorocznej produkcji jestem ja, asystuje mi bardzo dzielnie mój czterolatek Benio, a gdy zapał u czeladnika opada, ofiarnie zastępuje go moja mama :))
Akcent chilijski w adwentowym poście miałby się nijak, bo w Chile adwent wcale nie jest celebrowany. Nic dziwnego. Świeczki i lapki przy oślepiającym słońcu i +40 °C to żadna atrakcja.
Święta przebiegają za to nieco ciekawiej, ale o tym w swoim czasie...
Dobrej nocy,
Ola
poniedziałek, 10 grudnia 2012
Bo organ nieużywany zanika
Organ nieużywany zanika,
mawiała moja polonistka, przekonując nas do częstszych wypowiedzi
ustnych. W obawie przed zanikiem części mojego mózgu
odpowiedzialnej za, w miarę składne, pisanie w języku ojczystym,
postanowiłam wprowadzić w życie ideę od dawna pałętającą się
na liście moich ToDo's. A oto i ona: Mój blog i ja.
Ponieważ jest to mój pierwszy post, wybaczcie mi proszę, że będzie on nieco dłuższy niż zapewne nakazują zasady blogowego savoir vivre.
Chociaż, w zasadzie to może zamiast wybaczać przyzwyczajcie się do dłuższego czytania, bo ja lubię po prostu lubię pisać! Lubię słowa. Lubię je czytać i zapisywać, lubię się nimi bawić. Lubię to, że choć każde słowo jest w gruncie rzeczy czymś bardzo konkretnym, to razem tworzą zaskakujące pejzaże i mezaliansy tak ciekawe, że grzechem byłoby ich nie zapisać.
Odkąd pamiętam zawsze mam coś do zanotowania: rzeczy, które mnie zachwycą, zezłoszczą, rozśmieszą, zmuszą do refleksji, komentarza na facebooku, etc. No ale ileż można mieć karteluszek, zabazgranych serwetek, papierków od gum, notatników, przypomnień w komórce czy folderów w laptopie?
Możliwości, jakie daje blog spadły mi jak z nieba. Miejsca do pisania jest dużo, cierpliwość arkuszy elektronicznych praktycznie nieograniczona, a w dodatku można tymi swoimi fascynacjami dzielić się z innymi!
Toteż decyzja zapadła, przeprowadzka nastąpiła, a ja z dniem dzisiejszym dołączam do grona bloggerek! Ku pochwale słowa pisanego. I ku pochwale kultury chilijskiej. I polskiej. I niemieckiej. I nade wszystko ku pochwale tych wszystkich drobnostek i niedoskonałości, dzięki którym szaro-bura rzeczywistość nabiera zapierających dech w piersiach odcieni ciepłego szczęścia...
Dobrej nocy
Ola
Ponieważ jest to mój pierwszy post, wybaczcie mi proszę, że będzie on nieco dłuższy niż zapewne nakazują zasady blogowego savoir vivre.
Chociaż, w zasadzie to może zamiast wybaczać przyzwyczajcie się do dłuższego czytania, bo ja lubię po prostu lubię pisać! Lubię słowa. Lubię je czytać i zapisywać, lubię się nimi bawić. Lubię to, że choć każde słowo jest w gruncie rzeczy czymś bardzo konkretnym, to razem tworzą zaskakujące pejzaże i mezaliansy tak ciekawe, że grzechem byłoby ich nie zapisać.
Odkąd pamiętam zawsze mam coś do zanotowania: rzeczy, które mnie zachwycą, zezłoszczą, rozśmieszą, zmuszą do refleksji, komentarza na facebooku, etc. No ale ileż można mieć karteluszek, zabazgranych serwetek, papierków od gum, notatników, przypomnień w komórce czy folderów w laptopie?
Możliwości, jakie daje blog spadły mi jak z nieba. Miejsca do pisania jest dużo, cierpliwość arkuszy elektronicznych praktycznie nieograniczona, a w dodatku można tymi swoimi fascynacjami dzielić się z innymi!
Toteż decyzja zapadła, przeprowadzka nastąpiła, a ja z dniem dzisiejszym dołączam do grona bloggerek! Ku pochwale słowa pisanego. I ku pochwale kultury chilijskiej. I polskiej. I niemieckiej. I nade wszystko ku pochwale tych wszystkich drobnostek i niedoskonałości, dzięki którym szaro-bura rzeczywistość nabiera zapierających dech w piersiach odcieni ciepłego szczęścia...
Dobrej nocy
Ola
Subskrybuj:
Posty (Atom)