wtorek, 21 maja 2013

O Litanii, kłodach i leniu.

Dziś pękłam.
Z dumy.
Pękłam, bo udało mi się wreszcie wystawić na aukcje kilkanaście zalegających rzeczy, które na przejście w ręce innych właścicieli czekają już od kilku miesięcy.

Oczywiście większość z Was puka się teraz znacząco w czaszkę, tudzież mózg Wasz generuje właśnie nad Waszymi głowami wielki znak zapytania, no bo, tak szczerze mówiąc, z czego ta kobita jest taka dumna???

A ja właśnie jestem dumna i już.

Jestem z siebie dumna, bo pokonałam wewnętrznego lenia, który w tej właśnie aukcyjnej kwestii skutecznie się ze mnie nabijał już od dawna. I pokonałam tego konkretnego lenia mimo tego, że na swoją kolejkę czeka tysiąc innych niedokończonych jak zwykle spraw.

Leń pokonany został w takich oto okolicznościach.

Spokojny dzień. Ja (korzystając ze względnego spokoju jaki zawdzięczamy nowej książeczce z piszczącymi obrazkami) pracuję i próbuję stworzyć jakieśtam kreatywne teksty dla jednego z klientów. Jednocześnie (! Tak - obowiązkowy przy dzieciarni multitasking) biegam po mieszkaniu z odkurzaczem usuwając spod nóg wszędobylskie zabawki.

I wtedy właśnie po raz kolejny już potykam się o niepotrzebny już pobeniowy i pomarceliński kojec i po raz kolejny już pocieram bolącego palca prawej stopy i po raz kolejny odczuwam nieodpartą chęć na litanię zdecydowanie niepobożną….

Niepobożna litania została dobitnie wyartykułowana - nie byłam w stanie sobie odmówić. Szczęśliwym trafem wielce ciekawskie dziecko numer 1, które z nowego słownictwa zapewne zrobiłoby natychmiastowy użytek, było jeszcze w przedszkolu, a dziecko numer 2 z największym zainteresowaniem wysłuchało sobie litanii z politowaniem patrząc na swą podskakującą na jednej nodze rodzicielkę.

Litania oczekiwanej ulgi nie przyniosła. Ale za to naprawdę obolały palec u nogi zmusił mnie do pozostawienia odkurzacza na środku pokoju (ku radości Marcelińskiego!), obfotografowania kojca i stworzenia stosownego opisu i natychmiastowego wystawienia kojca na aukcję! I tak mnie to ucieszyło i zmobilizowało, że poszłam za ciosem i wystawiłam na sprzedaż kilkanaście innych kłód i potencjalnych wywoływaczy niepobożnych litanii.

I tyle. Dalej jestem w trybie działania, stąd dzisiejszy spontaniczny wpis. Przy okazji ściągania fotek kojca i reszty, wpadło mi w oczy parę innych rzeczy, które pokazuję już też od jakiś kilku miesięcy:)) 

Kiedyś przechodząc obok naszego 1 EURO Laden zauważyłam wyblakły wiklinowy koszyk. Weszłam, zachwyciłam się i mam. Trochę ziemi, muszelek, kamieni i różowego kwiecia i powstała taka ot, wdzięczna moim skromnym zdaniem kompozycja:




Ponadto dorwałam się znowu do papierów, nożyczek, kleju itp. i powstała kartka komunijna:




I jeszcze na koniec coś mega słodkiego: bezowy tort porzeczkowy...
Przepis tu, tyle że ja wzięłam dżem porzeczkowy bo akurat był pod ręką, a na zwalczanie lenia pod tytułem : "wstań, przebierz się w człowieka i idź do sklepu po truskawki i rabarbar" ochoty akurat nie miałam.

Ilość kalorii: nie do przeliczenia
Ilość radochy z jedzenia: nie do przeliczenia

Czyli wszystko dozwolone, bo wychodzimy na zero :)

 
A na koniec radosna twórczość Benka. Ćwiczymy czytanie metodą sylabową. Idzie ok. raz z górki raz pod. Omawiamy sobie sylabę PO.

Ja: Posłuchaj Benio. PO - to tak jak POciąg, POmagać, POlicja.
Benio: Tak wiem. PO. Tak jak (i tu jednym ciągiem): POspiesz się synu bo nie mamy całego dnia!


Ciao, Ciao.
O.

wtorek, 7 maja 2013

Marceliński odkrywa Einsteina, czyli komedia dla mas.

Stoi Marceliński w kuchni i patrzy na lodówkowe magnesy.
Marcel: Daaaaaaa!!! Da! Daaaa!!!!
Ja: Tak Marceliński, to są magnesy. Który chcesz obejrzeć? Okrągły czy kwadratowy?
Marcel: Daaaaaaa!!!
Zinterpretowałam jako okrągły (bo mniejsze ryzyko pokłucia).
Marceliński  bierze magnesik, kilkanaście razy go obraca, naciska, obślinia, upuszcza, podnosi, upuszcza, podnosi, przyczepia do lodówki.
Marceliński odczepia magnes, za sekundę przyczepia i potem następuje kilkanaście rundek odczepiania i przyczepiania.

Po którymśtam udanym przyczepie i odczepie opuszcza kuchnię z magnesem w ręce. Zatrzymuje się przed bieluteńką ścianą w przedpokoju.

Wyciąga rękę i usiłuje przyczepić magnez do ściany.
Próba przyczepu, spad, próba przyczepu, spad.
Marcel (żałośnie): uuuu…

Próba przyczepu, spad, Marcel próbuje wcisnąć magnes w ścianę, spad.
Marcel (żałośnie): uuuu…

Próba przyczepu, spad, uuuu… ale już okraszone małym uśmieszkiem

Próba przyczepu, spad, hihihihi (śmielszy już śmiech)

Próba przyczepu, spad, hihihihi (regularny śmiech)

Próba przyczepu, spad, hihihihi (intensywny śmiech)

Próba przyczepu, spad, hihihihi (totalny śmiech)
Nadchodzi Benek i zaczyna śmiać się z Marcelem

Próba przyczepu, spad, hihihihi (totalny śmiech B&M)

Próba przyczepu, spad, hihihihi magatotalny, obezwładniający rechot B&M. Obydwoje lądują na ziemi i zaśmiewają się do utraty tchu…

Stan ścian: powiem jedynie, że do dziewiczej bieli bardzo jej po tym daleko.
Szacunkowy koszt naprawy porysowanej i brudnej ściany: +/- 50 EUR
Odczucia podczas obserwowania małego odkrywcy: bezcenne.

I to w zasadzie tyle na dziś. Dorzucam jeszcze obiecane zdjęcie gotowej doniczki sznurkowej. Kto by pomyślał?? Zwykły sznurek, trochę farby i radocha z efektu całkiem spora:






Tak mi się to zamotanie spodobało, że zaatakowałam sznurkiem kilka innych obiektów. Pokażę niebawem. Ciao,
O.

czwartek, 2 maja 2013

Jak mus to mus. Bez kompromisów.

Jest takie jedno słowo, którego ostatnimi czasy nie trawię.

Kompromis.

Mam wrażenie, że ostatnich kilka tygodni upłynęło mi właśnie pod znakiem kompromisów. A to wszystko z jednego powodu, doskonale znanego osobom posiadającym przynajmniej jednego potomka.

Tak. Winowajcą i powodem kompromisowych rozwiązań jest oczywiście chroniczny brak czasu.

To przez niego ciągle trzeba wybierać.

Pouczyć Benia literek, czy zrobić nową kartkę? Popracować, czy poczytać książkę? Zrobić ciasto, czy wrzucić coś nowego na bloga? Wsadzić kwiatki, czy iść z Marcelem na huśtawkę?

A jak potomek nr 1 i wreszcie nr 2 wreszcie zaśnie następuje dylematów ciąg dalszy: jeść, czy spać? Prasować, czy poeksperymentować z farbą tablicową? Blogować czy facebookować? Przynajmniej w tej ostatniej kwestii wybór jest łatwy ☺

Bottom line mojego znęcania się nad Bogu ducha winnym kompromisem: co zrobić jeśli człowiek chce i to i to??? I jeszcze to i tamto…

Mój luby stwierdził: poczekać, aż dzieciaki urosną. A zresztą, powiada dalej mój latino, po co kochanie w ogóle tyle chcieć? Po co Ty sobie tyle zakładasz? Po co ciągle robisz listy i planujesz? Potem tylko się złościsz, że nie wszystko się udało…

Taaaak, cos w tym jest. Nie zmienia to jednak faktu, że ja lubię wszystko i najlepiej zaraz☺

Tego wszystkiego, co chciałabym tu uwiecznić, nazbierało się paradoksalnie i mimo chronicznego braku czasu - dość dużo ☺ Czyli w sumie wychodzimy na PLUS ☺

Wszystkim się dziś nie podzielę (bo przecież cierpię na ch.b.cz - chroniczny brak czasu), ale powoli, powoli…

Co nieco numer 1 to kartka urodzinowa, jaką zrobiłam dla 80-letniej Nonito – ukochanej babci mojego męża, którą wszyscy od lat nazywają Nonito (bo twierdzi, że słowo „abuela - babcia” ja postarza!).
Kiedyś oglądając jeden z setek albumów mojej teściowej zobaczyłam zdjęcie 18-letniej Nonito w objęciach Rene – ówczesnego narzeczonego, późniejszego męża. Fotka mnie urzekła i postanowiłam ją zabrać, w nadziei, że kiedyś się przyda. I przydała się:



Podoba mi się. Chyba najbardziej ze wszystkich moich dotychczasowych tworków cardmakingowych:)


A tu jeszcze zbliżenia:






Czas na kolejne co nieco.
A jest nim mus.
Bo jak mus to mus. Mus musi być ☺
I mus jest. Ale nie taki mus od muszenia☺ Inny… lepszy…

Cudownie lekki, pachnący, cytrynowy… 
W towarzystwie absolutnie czekoladowej pokusy. Taki romans musiał się naturalnie zakończyć happy endem. A jest nim:

Ciasto czekoladowe z musem cytrynowym



Pokusa okazała się silniejsza od niektórych:


Ciasto polecam z całego serca, znalazłam go tutaj, wraz z setkami innych fantastycznych odkryć smakowych. Przeglądam tę stronę od tygodni i jestem w niej absolutnie zakochana.

Na zakończenie trzecie co nieco.

Otóż mam piwnicę. Dwie piwnice w zasadzie.
Oznacza to duuużo miejsca do wynoszenia wszystkiego, co nie jest potrzebne, ale szkoda jakoś wyrzucić, no bo przecież może się przydać, bo można przemalować, przerobić, odpiąć, dopiąć, skleić itd. 
Oczywiście tak szczytne plany można sobie realizować, jeżeli nie cierpi się na ch.b. cz. - czyt. wyżej.
A jako, że ja cierpię właśnie na ch.b.cz. to mam nie szczytne plany ale graciarnię.
I w tej mojej graciarni, poszukując zbunkrowanego gdzieś auta / nocnika (!!!) dopatrzyłam się donic.

Donice były obrzydliwe. Żółte w jakieś wściekłe mazie. Do tego brudne, obdrapane, obite. W zasadzie idealny kandydat do wyrzucenia. Postanowiłam jednak dać im szansę. Pomalowałam, a jakże, na biało oczywiście i owinęłam sznurkiem. Oto, jak było na półmetku:

Stan końcowy pokażę w następnym poście.
A na razie zmykam, bo kolejny kompromis (farba tablicowa versus „The Hitchhiker's Guide to the Galaxy”) rozstrzygnięty dziś został na korzyść książki ☺