wtorek, 8 października 2013

O banałach i miłości do wikliny

Niby tyle wiosen się już przeżyło, a tu okazuje się, że tylu rzeczy człowiek jeszcze nie robił.

Myśl ta wprawia mnie od kilku dni w nastrój niemalże perfekcyjny i pełen nadziei. Bo jak tu nie cieszyć się, gdy człowiek uświadamia sobie, że ciągle może się czegoś nowego nauczyć, coś nowego zrobić lub coś nowego odkryć.
A to wszystko za sprawą tych maleńkich, niepozornych i zdawać by się mogło mało istotnych zdarzeń, którymi usłane jest życie przeciętnego Kowalskiego/Kowalskiej.  Czyli banałów.

Jakiś czas temu usechł mi kwiatek. Pomógł mu w tym aktywnie Latinolover, ale to historia na inny raz.  Skutkiem uschnięcia zwolniła się doniczka, która pozbawiona kwiecia prezentowała się smutno i nieciekawie. Postanowiłam ją tedy przerobić i osznurkować. Słowo stało się ciałem i nieciekawy wzór pokryła warstwa ulubionego przeze mnie sznurka. W odnowionej donicy zadomowił się wrzos, który to z jakiegoś nieznanego mi powodu przykuł przy pewnym śniadaniu moją uwagę i nakazał banalnie stwierdzić, że nie taka zła ta jesień, skoro wraz z nią cieszyć można oczęta takimi oto ślicznościami:


Wrzosowa myśl przyśniadaniowa wprawiła w ruch mechanizm kolejnych zdarzeń, znowu banalnych, których suma zaowocowała kolejnymi nowościami i odkryciami utwierdzając mnie w przekonaniu, że nic nie dzieje się bez przyczyny i wszystko w życiu ma sens.

Ale po kolei, przy kolejnym śniadaniu (!) gdzieś pomiędzy jajkiem na miękko, a kromką z Nutellą wpada sąsiadka z reklamówką gruszek.
Gruszek było za mało na przerób i zasłoikowanie, za dużo na jednorazowe spożycie. Zasiadłam tedy przed laptopem w poszukiwaniu szybkiego i łatwego sposobu ich sensownego zutylizowania.

W ten oto (znowu banalny!) sposób wyczarowałam po raz pierwszy w życiu crumble. I wpadłam w zachwyt, że coś tak prostego może być takie smaczne. Odkrycie mało kolumbowe, ale jakże pozytywne dla kubków smakowych! A jak kubki smakowe są zadowolone, to i w duszy człekowi gra. Przepis na crumble pochodzi z tej strony, z tym, że jak wspomniałam, u mnie podstawą były gruszki, nie maliny. Zdjęć dowodowych nie zdążyłam zrobić, bo crumble się zjadło w całości i od ręki.

Duszowe granie zaowocowało z jakiegoś znowu niezrozumiałego zupełnie powodu myślą zgoła niepowiązaną, mianowicie, że dobrze byłoby wybrać się wreszcie na Flohmarkt. Flohmarkt – targ staroci to atrakcja, którą omijałam z daleka. Jakoś nigdy mnie to nie pociągało.
Do czasu.
Do czasu, gdy eksperymentalnie nastawionej duszy, zachciało się właśnie nawiedzenia pobliskiego Flohmarktu.

Flohmarkt nawiedziłam.
I przepadłam.
Zakochałam się i przewiduję nadchodzące uzależnienie.

Już przy pierwszym razie obkupiłam się obficie, a do domu udałam się tylko dlatego, że nie miałam już miejsca w plecaku plus w obu rękach dzierżyłam wyładowane reklamówki pełne skarbów. Większość rzeczy oczywiście do przeróbki, na którą to już się cieszę!
Ceny też mnie powaliły. Przeciętnie po 1 EUR za rzecz!

Dziś pokazuję pierwszą z nich w serii z cyklu before & after. Filigranowy wiklinowy koszyczek - doniczka, kupiony za całe 30 centów ☺ Pomalowałam zaraz na biało (białomania jest u mnie od zawsze na topie, podobnie jak wiklina) farbą w sprayu i voila:


Before:
After:

A tu w towarzystwie Ikeowskiej lampy, którą też kiedyś, już daaaaaawno przerobiłam:

I jeszcze raz sama lampa:



I jak tu się nie cieszyć?

niedziela, 6 października 2013

O lamelach, pająkach i eksperymentach na młodszym rodzeństwie

Kilka dni temu u Marcelińskiego coś gdzieś zrobiło klik.
Dziecię zaczęło ni z tego ni z owego namiętnie gadać.

Do tej pory nasze rozmowy, niezależnie w jakim języku, wyglądały tak:

Ja: Marcelinku, powiedz: proszę.
Marcej: Ajdzia.

Ja: Marcelinku, to jest książka/książeczka. Powtórz: KSIĄŻKA/KSIĄŻECZKA.
Marcel: Ajdzia.

Latinolover: Hijo, eso es mani. Di mani. (Synu, to jest masło orzechowe. Powiedz: masło orzechowe).
Marcel: Ajdzia.

Benio (reagując na intensywne wskazywanie przez Marcela czegoś na ścianie): Tak Marcelinku, to jest pająk. Powtórz: pająk.
Marcel: Ajdzia.

I tak dalej.

Aż tu nagle któregoś dnia zamiast „Ajdzia”, pojawiły się słowa! I to na raz w trzech językach!!!
I tak od kilku dni przerabiamy już:

-    posię (proszę)
-    mani (hiszp. Masło orzechowe)
-    ećka (książeczka)
-    anja (interpretacja hiszpańskiego araña - pająk)

A pani w przedszkolu oznajmiła nam, że Marcel mówi też po niemiecku:

- wasia (Wasser - woda)
- byte (Bitte – proszę)
- ato (Auto)
- alen (Malen - malować)
- mich (Milch - mleko)
- danke (Danke - dziękuję)

Do tego w tym samym czasie dzieciak zaczął budować zdania:

-    Mama, oć tu (Mama chodź tu)
-    Mama, da! (Mama, daj)

Niesamowicie śmiesznie się zrobiło wraz z tym powtarzaniem. I w domu i ponoć też w przedszkolu.

Powtarza się schemat, jaki zaobserwowaliśmy u Benia, czyli: Marcel rozumie w polskim i hiszpańskim wszystko. A mówi te wyrazy, które są w danym języku krótsze. Stąd mamy „anja” (araña), a nie pająk. Jeżeli poproszę go o powtórzenie „pająk” nadal mamy „ajdzia”.

Co ciekawe słowa: proszę, cześć, tata, mama, papa (w znaczeniu do widzenia), tak, nie, dziękuję zna we wszystkich 3ech językach i nigdy ich nie myli. Czyli ja zawszę usłyszę „posię”, Latinolover „favol” (por favor), a pani w przedszkolu „byte” (bitte).

W kwestii Benka, mam na dziś tylko 2 rzeczy.

Pierwsza rzecz to rozwiązanie mrocznej zagadki lameli. Otóż, „byliśmy na lamelach” to skrótowa wersja tej oto (usłyszanej przeze mnie w ramach inwestygacji) historyjki:

„Mamo, byliśmy dzisiaj z dziećmi w cyrku i były zwierzątka! Ta małpka taka skakała i miś był. A potem były lamele i Pan powiedział, że Benio może posiedzieć, ale Miriam [wychowawczyni], powiedziała, że nie, ale Benio powiedział, że tak.”

[…]

Ja: A, czyli w końcu siedziałeś na tych lamelach?
Benio TAK!!!!! Siedziałem!!! A Miriam zdjęcia robiła.
Ja: A jak te lamele wyglądały?
Benio: No, nóżki miały.
Ja: A oczka miały?
Benio: Tak, miały. I uszy też. Dwa. I ogonek. I były takie bardzo bardzo milutkie.

[…]

Czyli wiedziałam, że „lamele” to zwierzątka z miękkim futerkiem, na których najwyraźniej można usiąść, czyli musiały być większe od psa, czy kota. Zaczęłam szukać po niemiecku zwierzęcia spełniającego powyższe kryteria i o nazwie brzmiącej podobnie do „lameli”. Pomyślałam o „Kamel” – wielbłąd, ale okazało się, że to nie to. Zaczęłam więc szukać zwierząt na „la” i tu mnie oświeciło:

Ja: Benio, czy ty siedziałeś na lamie?
Benio (głosem rzeczowym i oczywistym): No tak, na lamie siedziałem, mówię Ci przecież.

[…]

Druga rzecz: Dziś chłopcy bawili się w piaskownicy.
Nagle Marcel wyje.
Wylatuję z domu, a tu Benek ładuje mu łopatką piach pod bluzkę, odchylając kurtkę w okolicy szyi.

Ja: Benek!!!!!! Przestań natychmiast!!!!
Benio: Bo ja mama chciałem zobaczyć, czy mu wyleci z tamtej strony.

[…]

Marcel powył kilka sekund, po czym metodycznie i z anielskim spokojem wziął narzędzie zbrodni, podszedł do Benka i wyrżnął go łopatką w policzek pozostawiając mu pokaźnych rozmiarów pamiątkową szramę.

Dobrej nocy
Ola

środa, 2 października 2013

O terapii tapetą

Dziś mi zdecydowanie lepiej. Nie idealnie, ale lepiej. A to za przyczyną zwyczajnej tapety.

Przeglądając Pinterest trafiłam kiedyś na DYIową matę ochronną na biurko. I tak patrząc na porysowany blat mojego biurka pomyślałam, że nie zaszkodziłby mu mały remake.

Oryginalny pomysł polegał na podłożeniu pod przezroczystą matę ładnego papieru do pakowania. U mnie akurat ładnego papieru na składzie nie było, były za to rolki starych tapet, a w piwnicy kawałek szybki z pleksi – pozostałość po maniakalnej wymianie wszystkich szyb w obrazach na pleksę właśnie, która to miała miejsce kilka lat temu.

Tapetę przycięłam, dopasowałam i już:


I jeszcze jedno ujęcie:





I całość:


Idąc za ciosem postanowiłam też dodać wyrazu ochronnej macie podłogowej.

Fotka przed:
Fotka po:
I tyle. Pół godziny roboty, a humor nieznacznie – ale zawsze – się poprawił☺

wtorek, 1 października 2013

O pigułce na zapomnienie

Gdy Benek miał rok bardzo poważnie zachorował. Dłuuuuuugie tygodnie w szpitalu, widok własnego dziecka z mnóstwem rurek i plastrów, wieczny płacz mój, jego, innych dzieci i innych mam skutecznie i chyba na zawsze zmutowały moje ja.

Od tamtego czasu każda jego choroba i każdy stan podgorączkowy to dla mnie mega czerwona flaga i przyglądanie się, czy czasem nie pojawiają się „tamte” symptomy, ponowne przerabianie tego, co było (a ja głupia miałam nadzieję, że z czasem detale się pozacierają), strach, bezradność i panika.

I za każdym razem niezmienny zestaw modlitw i próśb do wszelkich możliwych instancji, żeby było to tylko zwykłe przeziębienie…

I tak za każdym cholernym razem.

Gdy Benek choruje, świat się zatrzymuje. Nic nie cieszy. Nie ma kolorów. Nic nie jest ważne. Dni choroby są jak luka w życiorysie. Zapełnione jedynie wszechobecnym strachem.

A przecież powinnam wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Bo mogło być tysiąc razy gorzej. Tylko jak to zrobić????
Jak się zapomina?
Jakże marzę o pigułce na zapomnienie.
Łykam i wszystkie te przeżycia znikają. I gorączka jest wtedy tylko zwyczajną gorączką, a nie synonimem końca świata.

Tydzień temu Marcel zachorował na anginę, stan zapalny ucha i oczu.
Wczoraj rozłożył się latinolover.
Benek i ja jeszcze się trzymamy.

Mam cichą nadzieję, że może tym razem uda nam się wywinąć szponom choróbska. Ale mój głupi umysł już produkuje znajome obrazy z przeszłości.
Co kilkanaście minut sprawdzam czoło Benka i czuję jak znajomy strach znów zaczyna się sączyć.

A ja znowu zaczynam marzyć o pigułce na zapomnienie…