niedziela, 22 grudnia 2013

O zakichanym zadku zarazków

Zarazki znów postanowiły poużywać sobie na moich maluchach, toteż po raz kolejny zmagamy się z gorączkami, syropami, antybiotykami i całą resztą tej niewesołej ferajny.

Plusem całej sytuacji jest to, że te diabły dopadły nas po przyjeździe do Polski. Tak więc walczymy już z pomocą moich rodziców, co cały proces chorowania znacznie ułatwia.

A jako że dotarła też już siostra, której obecność w cudowny sposób poprawia humor całemu światu, to niestraszne mi chorowanie, a zarazki kopię w myślach w ich zakichany zadek.

Wsparcie na wszystkich frontach. A na poprawę humoru zaległe migawki z przedświątecznych klimatów z Berlina:

Pierniczki w ilości XXL. Konsumpcja przewidywana do Świąt 2014:


Te, które zmieściły się do słoja, grzecznie sobie lażakują. Resza szczęśliwców została poddana czekoladowej obróbce:


 


Wieniec adwentowy (naturalnie z obowiązkowymi u mnie w tym roku motywami sznurkowymi - tak, fascynacja trwa) w tegorocznym wydaniu nie bardzo mieści się w kategorii "wieńce". Nazwijmy go zatem stroikiem adwentowym.

W wersji nocnej:


I dziennej:




Biały wianek wiklinowy wisi sobie doczepiony do lampy:


A na drzwiach pyszni się (a może straszy!) mój tegoroczny projekt adwentowy, czyli wieniec "uwity", a raczej ulepiony z niechcianych bombek moich i teściów. Szkoda było wyrzucić (bombki naturalnie, nie teściów), a taki wieniec chodził za mną od dawna, więc postanowiłam spróbować. A co tam:


Na zakończenie Benulowy wynalazek.
Idziemy z Benkiem drogą. Nagle ja stawiam niefortunnie nogę i ląduję na szacownych 4ech literach.

Ja: (w myślach: XXXXXXXX......XXXXX....XXXX - wiadomo co), a na głos: Chryste Panie, czemu oni tego nie posypią! Benio, poślizgnęłam się, uważaj, musimy iść ostrożniej.

Idziemy dalej. Za jakiś czas ofiarą pada Benek.

Benek: Chryste Panie ale ta droga poślizgniona!

Dobrej nocy i miłego (i ZDROWEGO) świętowania!
Ola

środa, 18 grudnia 2013

O znienawidzonej trójjęzyczności

Miało być dzisiaj o świętach i dekoracjach, a będzie wołanie o pomoc i post o problemach.

Problemach z trójjęzycznością.

Już od dawna zamierzam o tym napisać, ale brak czasu i niepewność, czy naprawdę chcę o tym pisać, skutecznie mnie powstrzymywały.

Moje dzieci wychowywane są trójjęzycznie.
Ja mówię z nimi po polsku.
Mąż po hiszpańsku.
Mieszkamy w Niemczech i poza domem są w środowisku niemieckojęzycznym.

Większość (choć wcale nie miażdżąca większość) osób, z którymi się stykam, odbiera tę sytuacje jako coś wspaniałego, prezent od losu - bo dzieci w zupełnie naturalny sposób uczą się „na raz” aż trzech języków.

Sama też tak to widziałam. Ostatnio mam jednak spore wątpliwości. Zanim opowiem dlaczego, oto kilka faktów o bohaterze dzisiejszego wpisu - Benku.

Wiek: 5 lat 1 miesiąc.
Sympatyczny nerwus, niesłychanie komunikatywny introwertyk (! Wiem sprzeczność, ale tak jest), miłośnik puzzli, insektów i piłki nożnej.

Znajomość j. polskiego: doskonała, szeroki zasób słownictwa, jak na moje oko lekko wykraczająca ponad przeciętną. Zero problemów z odmianą czasowników, deklinacją, tworzeniem liczby mnogiej. Zna wszystkie litery, dużo sylab, potrafi przeczytać proste wyrazy, dodaje w zakresie „do 10u”.

Znajomość j. hiszpańskiego – jak wyżej.

Znajomość j. niemieckiego – dużo słabsza. Polski i hiszp. zdecydowanie dominują. Benio jest komunikatywny, po niemiecku dogaduje się bez problemu, ale jest to nadal niemiecki typu Kali jeść, Kali pić. Zasób słownictwa ma znacznie bardziej ograniczony. Budowanie l.mn. jest nadal problematyczne, w formach czasownikowych stosuje kalki z polskiego lub hiszpańskiego. Jednocześnie praktycznie z dnia na dzień robi postępy i „przynosi do domu” coraz to nowe słowa, wyrażenia i konstrukcje.

Dodatkowo: Bardzo duży problem z koncentracją (być może w następstwie przebytej w dzieciństwie choroby), wyraźna nadpobudliwość ruchowa (wskazania na ADHD), nadwrażliwość słuchowa, trudności z odnalezieniem się w dużych grupach, niechęć do rysowania, kolorowania, pisania i wycinania.

Tyle tytułem wstępu, a teraz do rzeczy.

Benio - świeżo upieczony pięciolatek miał niedawno obowiązkowe w jego wieku badanie, którego celem było stwierdzenie, czy nadaje się do pójścia od sierpnia 2014 r. do pierwszej klasy (czyli jako 5 i pół latek). Ogólna tendencja w Berlinie to wysyłanie takich dzieci do szkoły, a tzw. Zurückstellung (czyli opcja pozostania w zerówce o rok dłużej) przyznawane jest niechętnie i trzeba o nie powalczyć (ponoć zależne jest to też od dzielnicy!).

My – rodzice, mając na uwadze deficyty w j. niemieckim, niechęć do rysowania i mega problemy z koncentracją, chcieliśmy za wszelką cenę, żeby został w zerówce, w związku z czym wybierając się na badanie zaopatrzyłam się w naprawdę solidne argumenty i cały arsenał świstków popierających pozostawienie go w zerówce.
Co więcej (trochę mi wstyd się przyznać) - na kilka tygodni przed badaniem zrezygnowałam nawet z naszych zwyczajowych ćwiczeń związanych z czytaniem, bo stwierdziłam, że na pewno nie zostawią go w zerówce, gdy zorientują się, że dzieciak zna wszystkie litery, mnóstwo sylab i potrafi przeczytać proste wyrazy.

Jakże się myliłam. Jaką ignorantką się okazałam!

Badanie wypadło fatalnie.
Benek nie zrobił większości zadań.
Z miejsca dostał pozwolenie na pozostanie w zerówce i dodatkowo skierowano go na ergoterapię (cel - poprawa koncentracji) i do logopedy (poprawa znajomości j. niemieckiego).
Mnie zaś dostało się po uszach i to nieźle, a głównie za to, że nie mówimy w domu po Niemiecku!!!

Pani doktor stwierdziła, że w porównaniu z rówieśnikami Benek ma duże braki (mea culpa, ćwiczeń manualnych faktycznie było za mało) i generalnie wyrządzamy mu ogromną krzywdę ograniczając się w domu do naszych języków ojczystych.

Masz babo placek. A raczej masz babo problem.
Metodyka, językoznawstwo i inne nauki, których nazw nie pamiętam sobie, a rzeczywistość sobie.
Pamiętam jak wbijano nam na studiach do łbów, że z dzieckiem zawsze rozmawiamy w j. ojczystym, bo inny model jest sztuczny i wprowadza zamieszanie uniemożliwiając dziecku zdobycie solidnej podstawy językowej, na której opierać się ma nauka kolejnego języka (tu niemieckiego).

Wracałam do domu jak w gorączce. Cała wizja wspaniałej trójjęzyczności zaczęła się sypać. Wszystkie teorie jakoś przybladły w obliczu oskarżeń, wyrzutów sumienia i poczucia winy. Powstrzymywałam się ze wszystkich sił, żeby nie poryczeć się przy młodym.
Załamana zaskypowałam do mamy, żeby jej się wyżalić, i dopiero ona wpadła na oczywisty pomysł, żeby zrobić z nim dokładnie te same ćwiczenia, ale po polsku.

Zrobiłam.

Młody wykonał je w tempie błyskawicznym i praktycznie bezbłędnie. Nawet poszerzony zakres ćwiczeń matematycznych (na badaniu było do 4, ja zrobiłam do 10) nie przysporzył mu żadnych problemów.

Potem podobne ćwiczenia zrobił z mężem po hiszpańsku.
I znów bezbłędnie i bardzo szybko. Zero problemów.

Fakt, zadania związane ze sprawnością manualną wypadły równie źle, bo Benek rzeczywiście ma z tym problem.

Wtedy trochę się uspokoiłam i zaczęłam szukać w internecie doświadczeń rodziców dzieci trójjęzycznych w analogicznej jak nasza sytuacji. Znalazłam bardzo niewiele (większość dotyczy dzieci dwujęzycznych, a to w tej sytuacji naprawdę inna bajka), ale to co do czego dotarłam potwierdziło nasze doświadczenia.

Najwyraźniej trójjęzycznośc postrzegana jest w Niemczech (!!!) przez większość (opieram się tu tylko na osobistych doświadczeniach i relacjach rodziców, do których dotarłam) lekarzy jako PROBLEM!

W UK i USA przykładowo jest (przynajmniej według informacji do których dotarłam) zupełnie inaczej.

W DE dzieci trójjęzyczne poddawane są identycznym testom, jakie wykonują dzieci JEDNOJĘZYCZNE.
Zastanawiam się, jak to możliwe. Nie wiem, jak wygląda i funkcjonuje to od strony fizjologicznej, ale umysł dziecka, które na co dzień styka się z 3 językami MUSI chyba wyglądać i funkcjonować inaczej! No bo jak może być taki sam jak u dziecka jednojęzycznego?

Od czasu badania minęło już kilka tygodni, a ja nadal to wszystko przerabiam.
Zastanawiam się, co zrobić, żeby był wilk syty i owca cała. Z jednej strony chcę pomóc mojemu dziecku i zależy mi na tym, żeby nie miał problemów kulturowo – tożsamościowo –językowych. Z drugiej str. nie wyobrażam sobie przerzucenia się – zgodnie z zaleceniami tutejszych lekarzy – na niemiecki.

W ramach tymczasowego rozwiązania wprowadziłam coś na wzór lekcji niemieckiego. Na co dzień rozmawiamy po polsku, a raz dziennie (ok pół godziny) to nasz czas na niemiecki. Poszerzamy słownictwo nazywając przedmioty, oglądając książki etc. Na razie nie ma sprzeciwu i jakoś to funkcjonuje. Zobaczymy jak będzie dalej.

Czy ktoś z Was ma doświadczenia związane z rozwojem dziecka trójjęzycznego? A może znacie kogoś, kto zna kogoś, kto zna kogoś….:)
Dajcie znać…

Pozdr. Ola

wtorek, 10 grudnia 2013

O tym, co robiłam, jak mnie nie było

Pojawiam się i znikam, a to znikanie to przez:

a)    mój charakter, który to zmiennym jest i raz po raz decyduje (przysięgam, czasem bez mej woli, a czasem nawet wbrew niej!!), że trzeba zająć się czymś innym, wypróbować nowe hobby, poprzestawiać meble lub nawet zrewolucjonizować mieszkanie.

b)   jesienno – wczesno zimowe choróbska, które z jakiś powodów bardzo polubiły naszą rodzinę i garną się do nas jak ćma do ognia, czy jakie tam to porównanie jest.

c)    Czas, ten okropny czas, który ostatnio nie chce się zatrzymać, tylko żywym galopem leci do przodu bezczelnie lekceważąc prośby, groźby i zaklęcia, jakie każdego dnia wypowiadam, żeby go zatrzymać lub choć trochę spowolnić.

d)   Moja dwa małoletnie słońca, które ostatnimi czasy przeżywają chyba rozwojowe burze i w związku z tym są, że tak się wyrażę dość (!) absorbujący.

Ale do rzeczy. Chciałam dziś pokazać, co kradło mi czas na przestrzeni ostatnich tygodni. Otóż była to łazienka.

Jak daleko jest z łazienki do pokoju? W przeciętnych warunkach zapewne rzut beretem. Albo jeszcze bliżej.

W moim jednak przypadku – który to jest tematem dzisiejszego posta - droga była długa. I męcząca.

Dlaczego? Oto wyjaśnienie.

Otóż, nasze M posiadało w momencie jego nabycia 2 łazienki: wielką z prysznicem i mega wanną oraz standardową z toaletą i umywalką.

Nienawykli do takich luksusów, przez pewien czas faktycznie korzystaliśmy z dobrodziejstw posiadania dwóch łazienek. To były czasy… Zero ponaglania wiadomo gdzie, długie (czasem nawet dwuosobowe) kąpiele w wygodnej wannie, osobne umywalki, codzienne prysznice w przestronnej kabinie. Fajnie było.
Niefajne były zdecydowanie rachunki za ogrzewanie wielkiego narożnego pomieszczenia.
Gdy po jakimś czasie zbrzydło nam pławienia się w luksusach, a na horyzoncie pojawił się nowy potomek, stwierdziliśmy, że bardziej niż wielka łazienka przydałby nam się dodatkowy pokój.

I stało się. Po dłuuuugich miesiącach oczekiwania na dogodny moment, zbieraniu funduszy koniecznych na realizację zachcianki, nieudanych eksperymentach z ekipą remontową i ogólnych wzlotach i upadkach udało nam się wreszcie doprowadzić sprawę do końca i z łazienki wyczarować taki oto pokoik:





W założeniu początkowym łazienka przekształcić się miała w sypialnię. Już nawet wstawiliśmy do wyremontowanego pomieszczenia łóżko:




Szybko jednak okazało się, że pomieszczenie jest na sypialnię po prostu za małe. Dlatego postanowiliśmy z łazienki/sypialni zrobić moje biuro, a w dotychczasowym biurze urządzić sypialnię.


A było tak:

 Before and after na podsumowanie:



Brakuje jeszcze kilku detali. Zaplanowałam lamberkin na oknie, wymianę mlecznego - łazienkowego szkła na normalne, przejrzyste i kilka innych dekoracyjnych błahostek. Ale to dopiero, jak zdobędę patent na wydłużenie doby. Gdyby któs miał receptę, to uprzejmie proszę o kontakt.


Miłego kolejnego dnia adwentu!

Ola


wtorek, 8 października 2013

O banałach i miłości do wikliny

Niby tyle wiosen się już przeżyło, a tu okazuje się, że tylu rzeczy człowiek jeszcze nie robił.

Myśl ta wprawia mnie od kilku dni w nastrój niemalże perfekcyjny i pełen nadziei. Bo jak tu nie cieszyć się, gdy człowiek uświadamia sobie, że ciągle może się czegoś nowego nauczyć, coś nowego zrobić lub coś nowego odkryć.
A to wszystko za sprawą tych maleńkich, niepozornych i zdawać by się mogło mało istotnych zdarzeń, którymi usłane jest życie przeciętnego Kowalskiego/Kowalskiej.  Czyli banałów.

Jakiś czas temu usechł mi kwiatek. Pomógł mu w tym aktywnie Latinolover, ale to historia na inny raz.  Skutkiem uschnięcia zwolniła się doniczka, która pozbawiona kwiecia prezentowała się smutno i nieciekawie. Postanowiłam ją tedy przerobić i osznurkować. Słowo stało się ciałem i nieciekawy wzór pokryła warstwa ulubionego przeze mnie sznurka. W odnowionej donicy zadomowił się wrzos, który to z jakiegoś nieznanego mi powodu przykuł przy pewnym śniadaniu moją uwagę i nakazał banalnie stwierdzić, że nie taka zła ta jesień, skoro wraz z nią cieszyć można oczęta takimi oto ślicznościami:


Wrzosowa myśl przyśniadaniowa wprawiła w ruch mechanizm kolejnych zdarzeń, znowu banalnych, których suma zaowocowała kolejnymi nowościami i odkryciami utwierdzając mnie w przekonaniu, że nic nie dzieje się bez przyczyny i wszystko w życiu ma sens.

Ale po kolei, przy kolejnym śniadaniu (!) gdzieś pomiędzy jajkiem na miękko, a kromką z Nutellą wpada sąsiadka z reklamówką gruszek.
Gruszek było za mało na przerób i zasłoikowanie, za dużo na jednorazowe spożycie. Zasiadłam tedy przed laptopem w poszukiwaniu szybkiego i łatwego sposobu ich sensownego zutylizowania.

W ten oto (znowu banalny!) sposób wyczarowałam po raz pierwszy w życiu crumble. I wpadłam w zachwyt, że coś tak prostego może być takie smaczne. Odkrycie mało kolumbowe, ale jakże pozytywne dla kubków smakowych! A jak kubki smakowe są zadowolone, to i w duszy człekowi gra. Przepis na crumble pochodzi z tej strony, z tym, że jak wspomniałam, u mnie podstawą były gruszki, nie maliny. Zdjęć dowodowych nie zdążyłam zrobić, bo crumble się zjadło w całości i od ręki.

Duszowe granie zaowocowało z jakiegoś znowu niezrozumiałego zupełnie powodu myślą zgoła niepowiązaną, mianowicie, że dobrze byłoby wybrać się wreszcie na Flohmarkt. Flohmarkt – targ staroci to atrakcja, którą omijałam z daleka. Jakoś nigdy mnie to nie pociągało.
Do czasu.
Do czasu, gdy eksperymentalnie nastawionej duszy, zachciało się właśnie nawiedzenia pobliskiego Flohmarktu.

Flohmarkt nawiedziłam.
I przepadłam.
Zakochałam się i przewiduję nadchodzące uzależnienie.

Już przy pierwszym razie obkupiłam się obficie, a do domu udałam się tylko dlatego, że nie miałam już miejsca w plecaku plus w obu rękach dzierżyłam wyładowane reklamówki pełne skarbów. Większość rzeczy oczywiście do przeróbki, na którą to już się cieszę!
Ceny też mnie powaliły. Przeciętnie po 1 EUR za rzecz!

Dziś pokazuję pierwszą z nich w serii z cyklu before & after. Filigranowy wiklinowy koszyczek - doniczka, kupiony za całe 30 centów ☺ Pomalowałam zaraz na biało (białomania jest u mnie od zawsze na topie, podobnie jak wiklina) farbą w sprayu i voila:


Before:
After:

A tu w towarzystwie Ikeowskiej lampy, którą też kiedyś, już daaaaaawno przerobiłam:

I jeszcze raz sama lampa:



I jak tu się nie cieszyć?

niedziela, 6 października 2013

O lamelach, pająkach i eksperymentach na młodszym rodzeństwie

Kilka dni temu u Marcelińskiego coś gdzieś zrobiło klik.
Dziecię zaczęło ni z tego ni z owego namiętnie gadać.

Do tej pory nasze rozmowy, niezależnie w jakim języku, wyglądały tak:

Ja: Marcelinku, powiedz: proszę.
Marcej: Ajdzia.

Ja: Marcelinku, to jest książka/książeczka. Powtórz: KSIĄŻKA/KSIĄŻECZKA.
Marcel: Ajdzia.

Latinolover: Hijo, eso es mani. Di mani. (Synu, to jest masło orzechowe. Powiedz: masło orzechowe).
Marcel: Ajdzia.

Benio (reagując na intensywne wskazywanie przez Marcela czegoś na ścianie): Tak Marcelinku, to jest pająk. Powtórz: pająk.
Marcel: Ajdzia.

I tak dalej.

Aż tu nagle któregoś dnia zamiast „Ajdzia”, pojawiły się słowa! I to na raz w trzech językach!!!
I tak od kilku dni przerabiamy już:

-    posię (proszę)
-    mani (hiszp. Masło orzechowe)
-    ećka (książeczka)
-    anja (interpretacja hiszpańskiego araña - pająk)

A pani w przedszkolu oznajmiła nam, że Marcel mówi też po niemiecku:

- wasia (Wasser - woda)
- byte (Bitte – proszę)
- ato (Auto)
- alen (Malen - malować)
- mich (Milch - mleko)
- danke (Danke - dziękuję)

Do tego w tym samym czasie dzieciak zaczął budować zdania:

-    Mama, oć tu (Mama chodź tu)
-    Mama, da! (Mama, daj)

Niesamowicie śmiesznie się zrobiło wraz z tym powtarzaniem. I w domu i ponoć też w przedszkolu.

Powtarza się schemat, jaki zaobserwowaliśmy u Benia, czyli: Marcel rozumie w polskim i hiszpańskim wszystko. A mówi te wyrazy, które są w danym języku krótsze. Stąd mamy „anja” (araña), a nie pająk. Jeżeli poproszę go o powtórzenie „pająk” nadal mamy „ajdzia”.

Co ciekawe słowa: proszę, cześć, tata, mama, papa (w znaczeniu do widzenia), tak, nie, dziękuję zna we wszystkich 3ech językach i nigdy ich nie myli. Czyli ja zawszę usłyszę „posię”, Latinolover „favol” (por favor), a pani w przedszkolu „byte” (bitte).

W kwestii Benka, mam na dziś tylko 2 rzeczy.

Pierwsza rzecz to rozwiązanie mrocznej zagadki lameli. Otóż, „byliśmy na lamelach” to skrótowa wersja tej oto (usłyszanej przeze mnie w ramach inwestygacji) historyjki:

„Mamo, byliśmy dzisiaj z dziećmi w cyrku i były zwierzątka! Ta małpka taka skakała i miś był. A potem były lamele i Pan powiedział, że Benio może posiedzieć, ale Miriam [wychowawczyni], powiedziała, że nie, ale Benio powiedział, że tak.”

[…]

Ja: A, czyli w końcu siedziałeś na tych lamelach?
Benio TAK!!!!! Siedziałem!!! A Miriam zdjęcia robiła.
Ja: A jak te lamele wyglądały?
Benio: No, nóżki miały.
Ja: A oczka miały?
Benio: Tak, miały. I uszy też. Dwa. I ogonek. I były takie bardzo bardzo milutkie.

[…]

Czyli wiedziałam, że „lamele” to zwierzątka z miękkim futerkiem, na których najwyraźniej można usiąść, czyli musiały być większe od psa, czy kota. Zaczęłam szukać po niemiecku zwierzęcia spełniającego powyższe kryteria i o nazwie brzmiącej podobnie do „lameli”. Pomyślałam o „Kamel” – wielbłąd, ale okazało się, że to nie to. Zaczęłam więc szukać zwierząt na „la” i tu mnie oświeciło:

Ja: Benio, czy ty siedziałeś na lamie?
Benio (głosem rzeczowym i oczywistym): No tak, na lamie siedziałem, mówię Ci przecież.

[…]

Druga rzecz: Dziś chłopcy bawili się w piaskownicy.
Nagle Marcel wyje.
Wylatuję z domu, a tu Benek ładuje mu łopatką piach pod bluzkę, odchylając kurtkę w okolicy szyi.

Ja: Benek!!!!!! Przestań natychmiast!!!!
Benio: Bo ja mama chciałem zobaczyć, czy mu wyleci z tamtej strony.

[…]

Marcel powył kilka sekund, po czym metodycznie i z anielskim spokojem wziął narzędzie zbrodni, podszedł do Benka i wyrżnął go łopatką w policzek pozostawiając mu pokaźnych rozmiarów pamiątkową szramę.

Dobrej nocy
Ola

środa, 2 października 2013

O terapii tapetą

Dziś mi zdecydowanie lepiej. Nie idealnie, ale lepiej. A to za przyczyną zwyczajnej tapety.

Przeglądając Pinterest trafiłam kiedyś na DYIową matę ochronną na biurko. I tak patrząc na porysowany blat mojego biurka pomyślałam, że nie zaszkodziłby mu mały remake.

Oryginalny pomysł polegał na podłożeniu pod przezroczystą matę ładnego papieru do pakowania. U mnie akurat ładnego papieru na składzie nie było, były za to rolki starych tapet, a w piwnicy kawałek szybki z pleksi – pozostałość po maniakalnej wymianie wszystkich szyb w obrazach na pleksę właśnie, która to miała miejsce kilka lat temu.

Tapetę przycięłam, dopasowałam i już:


I jeszcze jedno ujęcie:





I całość:


Idąc za ciosem postanowiłam też dodać wyrazu ochronnej macie podłogowej.

Fotka przed:
Fotka po:
I tyle. Pół godziny roboty, a humor nieznacznie – ale zawsze – się poprawił☺

wtorek, 1 października 2013

O pigułce na zapomnienie

Gdy Benek miał rok bardzo poważnie zachorował. Dłuuuuuugie tygodnie w szpitalu, widok własnego dziecka z mnóstwem rurek i plastrów, wieczny płacz mój, jego, innych dzieci i innych mam skutecznie i chyba na zawsze zmutowały moje ja.

Od tamtego czasu każda jego choroba i każdy stan podgorączkowy to dla mnie mega czerwona flaga i przyglądanie się, czy czasem nie pojawiają się „tamte” symptomy, ponowne przerabianie tego, co było (a ja głupia miałam nadzieję, że z czasem detale się pozacierają), strach, bezradność i panika.

I za każdym razem niezmienny zestaw modlitw i próśb do wszelkich możliwych instancji, żeby było to tylko zwykłe przeziębienie…

I tak za każdym cholernym razem.

Gdy Benek choruje, świat się zatrzymuje. Nic nie cieszy. Nie ma kolorów. Nic nie jest ważne. Dni choroby są jak luka w życiorysie. Zapełnione jedynie wszechobecnym strachem.

A przecież powinnam wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Bo mogło być tysiąc razy gorzej. Tylko jak to zrobić????
Jak się zapomina?
Jakże marzę o pigułce na zapomnienie.
Łykam i wszystkie te przeżycia znikają. I gorączka jest wtedy tylko zwyczajną gorączką, a nie synonimem końca świata.

Tydzień temu Marcel zachorował na anginę, stan zapalny ucha i oczu.
Wczoraj rozłożył się latinolover.
Benek i ja jeszcze się trzymamy.

Mam cichą nadzieję, że może tym razem uda nam się wywinąć szponom choróbska. Ale mój głupi umysł już produkuje znajome obrazy z przeszłości.
Co kilkanaście minut sprawdzam czoło Benka i czuję jak znajomy strach znów zaczyna się sączyć.

A ja znowu zaczynam marzyć o pigułce na zapomnienie…

czwartek, 19 września 2013

O lecie co sobie poszło i lamelach


 Mamo, mamo, dzisiaj byliśmy na lamelach!

To usłyszałam dziś od mojego pierworodnego odbierając go z przedszkola.
Oczy wybałuszyłam. Bo słysząc „lamele”, nie wiem czemu, mój umysł wytworzył skojarzenie z krawiectwem.

A krawiectwo nijak wpisuje się w rzeczywistość przedszkolną.

Czy ktoś domyśla się o co chodziło mojemu dziecku? Ciekawa jestem, jakie obrazki podsuwają Wam wasze beautiful minds ☺ Ja po krótkim wywiadzie doszłam oczywiście do sedna sprawy, ale rozwiązanie zagadki będzie w następnym poście.

Dziś post z serii „ku pamięci”.
Ku pamięci lata, co sobie definitywnie poszło.
Korzystając ze słonecznego (!) jesiennego popołudnia opstrykałam grządki, zagony i donice, coby pamiętać, że w przyszłym roku też mam obficie obsadzić mój hektar, żeby dzień w dzień cieszyć oczęta takimi oto widoczkami:
Dalie:

Eisbegonien:

 Lieschen:

Pelargonie:

Pomidorki:


I zielska:

 Mięta:

 Szałwia:

Bazylia:


Na fotki nie załapały się już przecudne kaskady różowych petunii, bo zadomowiły się na nich jakieś żyjątka, skutecznie biedne petunie wykańczając. W wyszorowanych donicach zamieszkały dziś wrzosy, ale jako że post o leci, to wrzosy nijak się do niego mają.

Marny los spotkał również inne zielska – oregano, majeranek, pietrucha, rozmaryn, kolendra, seler i tymianek: ziółka w ciągu lata z prowokacją kilkakrotnie ścięto, ususzono i wpakowano w słoje.

Dobrej nocy.
O.

środa, 11 września 2013

O jesiennym uszczęśliwianiu

 W papierach niby jeszcze lato, ale patrząc przez okno nie ma co wciskać (sobie) kitu.

Jesień.
Jesień przyszła. Jak co roku wkradła się któregoś wieczora i jest, choć nigdy jej nie zapraszam. A ja, jak co roku, mam ochotę narzekać i żałować lata.
Na szczęście, jak co roku, sprawy bierze w swoje ręce dominujący moją naturę pragmatyzm i zdrowy rozsądek.

Po co się smucić tym, co nieuniknione? Lepiej zrobić sobie listę rzeczy (uwielbiam robić listy), które się w jesieni lubi. Mimo wszystko.

No to zrobiłam i będę ją sobie od czasu do czasu czytać, żeby moje naturalnie nielubienie jesieni z lekka ocieplić:

1. Ulubiony scenariusz jesienny: Dziatwa śpi błogim snem, luby coś tam sobie w pobliżu robi, za oknem słychać kap kap kap, a ja siedzę zwinięta w kłębek w ulubionym kącie sofy (akurat tak, że nie rzucają mi się w oczy nowe plamy po jogurcie) i zamotana w ulubiony koc. W ręku fajna książka, na stoliku dymi gorąca czekolada.

2. Mnie zawsze jest zimno. A jesienią i zimą, bez narażania się na podejrzane spojrzenia, mogę nosić czapki, rękawiczki i szale. Muszę kiedyś policzyć wszystkie moje czapki i kapelusze. Zakładam się, że będzie koło 30! Dużo, jak na kogoś, kto nie lubi jesieni :)

3. Zupa z dyni i sopaipillas (chilijskie racuchy dyniowe). Mega mniam!

4. Zawsze lubiłam kolor świeżych kasztanów, najlepiej takich, które dopiero spadły z drzewa. I zawsze, nawet wtedy, gdy nie ciągnął się za mną dwuosobowy ogon, zawsze lubiłam zbierać kasztany. Co w tym jest?

5. Długie wieczory = gry planszowe wracaja na tapetę po wiosenno letniej odstawce!

6. Widok parku jesienią. Tysiące kolorów, szeleszczące pod stopami liście, jarzębina i dzika róża.

7. Skoro jesień, to niebawem zima. A jak zima to adwent! Mój ulubiony czas w roku. No i wyczekiwanie na święta… I Weihnachtsmarkt… I robienie kartek świątecznych...

Mogłabym kontynuować, ale na dziś wystarczy. Wystarczy, bo chcę jeszcze pokazać co w ramach jesiennego uszczęśliwiania się udało mi się zupełnie spontanicznie zrobić. Otóż wracając z przedszkola zrobiliśmy spacer, z którego przywlekliśmy jesienne zielska - w sam raz na pierwsze jesienne deko:



O i do moich mini butelkowych wazoników też coś:



I jeszcze pokażę Wam, czym uszczęśliwię moją mamę. Oczywiście uszczęśliwianie będzie miało miejsce pod warunkiem, że poczta nie zawali i dostarczy obiekt uszczęśliwiania:






Dobranoc!
O.

niedziela, 8 września 2013

O czterech wcieleniach konewki

Dawno, dawno temu kupiłam konewkę.
Zwykłą taką, metalową w IKEA żeby dzieci miały czym kwiatki podlewać. Naturalnie na metalową i, co tu dużo gadać  - nie najpiękniejszą, konewkę patrzyć bezczynnie nie mogłam, toteż potraktowałam ją białą farbą w sprayu.

I tak oto powstało konewki wcielenie drugie. Efekt przeróbki był zadowalający i jak na mój gust o niebo lepszy od oryginału.

Konewka poszła w ruch zgodny z jej przeznaczeniem - bo dzieci mam bardzo pomocne w kwestiach ogrodowych. I tak z białej, współczesnej i nowej, stała się za sprawą chłopców w zaskakującym tempie naturalnie szarawą, poprzecieraną w miejscach strategicznych i tym samym nabrała zupełnie naturalnie charakteru  VINTAGE.

Tak oto powstało już trzecie wcielenie konewki. I znów – jak na mój gust - wygląda jeszcze lepiej niż jej poprzednie - nieskazitelnie białe wcielenie.

VINTAGE-owa konewka stała się w ciągu lata jednym z ulubionych przedmiotów użytku codziennego i każdego niemalże dnia była wśród dziarskich ogrodników przyczyną przepychanek, kłótni, a nawet od czasu do czasu ran gryzionych, bądź kopanych.

Któregoś dnia miarka się jednak przebrała bo w walce o konewkę poległa część moich przepięknych dalii.
Konewkę skonfiskowałam i ku rozpaczy dziatwy zastąpiłam dwoma nudnymi, plastikowymi kubeczkami IKEA (mamo, ale tu kubki nie mają tego nosa takiego długiego!!!).

Konewka zaś po raz kolejny zyskała nowe wcielenie (czwarte już tego lata) i służy obecnie jako naczynie – wazon. Umieściłam w nim naturalnie to, co dało się uratować ze stratowanych dalii:



Ola

P.S.:
Ja, przytulając Benia do snu: Kocham Cię synku bardzo.
Benio: Ja też Cię kocham.
Ja: Serio? To bardzo mnie to cieszy.
Benio: Serio. Wiesz, ja Cię kocham jak stąd do Santiago. To jest bardzo, bardzo daleko.
Ja: Yhmmm...
Benio (zdziwiony chyba brakiem konkretniejszej reakcji): To znaczy, że Cię baaaardzo kocham, rozumiesz?

czwartek, 5 września 2013

O wywnętrzaniu się czyli jak krowie na rowie

Siedzę sobie tak i rozmyślam nad tym, czy faktycznie zamieścić tu fotki z moich organizacyjno – etykietowych rewolucji, jakie to ostatnimi czasy mają miejsce w naszych 4 ścianach.

Twórczego w tym nic.
Estetyki też zero.
Banał organizacyjny, bo każdy ma przecież jakiśtam swój system.

No i nie wiem naprawdę, czy uchodzi aż tak się wywnętrzać (w 100% dosłownym znaczeniu tego słowa) pokazując wnętrza moich szafek.

Ale suma summarum (ulubione powiedzonko mojego taty) blog jest mój i o tym co mnie kręci. A ta banalna organizacja, choć pewnie trudno w to uwierzyć (moja mama nie uwierzy nigdy w życiu), kręci mnie i nakręca na całego.

A więc, here goes nothing.

Na pierwszy ogień poszła lodówka.

Wywaliłam wszystko i popatrzyłam, czy da się to pogrupować na jakieś kategorie.
Dało się.
Dało się zmienić stan większości rzeczy z „wolnostojących” (czyli wciśniętych tam, gdzie popadnie) na „w pojemnikowym związku z” (czyli przypisanych do grupy produktów podobnych).

I tak na półce 1 mamy

-    koszyk z przyprawami (majonez – patriotycznie TYLKO kielecki, ketchup, musztardę, tabasco, chili, alioli)
-    piętrowy pojemnik na wędlinę i ser krojony
-    sekcja kawowa (puszka z ziarenkami do mielenia, malutki pojemniczek z jednorazową porcja kawy i mleko do kawy)



Półka 2

-    koszyk z nabiałem (jogurty, serki, śmietana, creme fraiche)
-    koszyk MIX (wszystko co nie podchodzi pod pozostałe kategorie, a w lodówce musi zawsze być, czyli: słoik z ogórkami kiszonymi, słoik z suszonymi pomidorami w oliwie, koncentrat pomidorowy, i inne rzeczy)


Półka 3

-    wszystkie szmery bajery na kolację/śniadanie (jak w kuchni stołu brak i wszystkie posiłki je się przy dużym stole w innym pokoju, to człowiekowi odechciewa się z każdą pierdółką osobno łazić. Stąd kolacjowo – śniadaniowy mix jest w pudełku.



Półka 4

- pojemnik na sery w kawałkach i leftovers, czyli obiad na drugi dzień, jak został:)


Półka 5

- warzywa, owoce



A z daleka tak oto się to prezentuje:




Ustawa o nowych porządkach lodówkowych weszła w życie kilka dni temu i póki co sprawdza się rewelacyjnie. Chyba dlatego, że nie ma miejsca na zrobienie bałaganu, bo tyle tych pudeł nastawiałam. No i opisałam jak krowie na rowie, więc jak ktoś położy coś nie tam gdzie powinno być, to już ewidentnie z premedytacją i świnia!

Dalsza część szaleństwa opisowego trwa.
Efekty niebawem.
Oj dzieje się u mnie, dzieje.
O.