Myśl ta wprawia mnie od kilku dni w nastrój niemalże perfekcyjny i pełen nadziei. Bo jak tu nie cieszyć się, gdy człowiek uświadamia sobie, że ciągle może się czegoś nowego nauczyć, coś nowego zrobić lub coś nowego odkryć.
A to wszystko za sprawą tych maleńkich, niepozornych i zdawać by się mogło mało istotnych zdarzeń, którymi usłane jest życie przeciętnego Kowalskiego/Kowalskiej. Czyli banałów.
Jakiś czas temu usechł mi kwiatek. Pomógł mu w tym aktywnie Latinolover, ale to historia na inny raz. Skutkiem uschnięcia zwolniła się doniczka, która pozbawiona kwiecia prezentowała się smutno i nieciekawie. Postanowiłam ją tedy przerobić i osznurkować. Słowo stało się ciałem i nieciekawy wzór pokryła warstwa ulubionego przeze mnie sznurka. W odnowionej donicy zadomowił się wrzos, który to z jakiegoś nieznanego mi powodu przykuł przy pewnym śniadaniu moją uwagę i nakazał banalnie stwierdzić, że nie taka zła ta jesień, skoro wraz z nią cieszyć można oczęta takimi oto ślicznościami:
Wrzosowa myśl przyśniadaniowa wprawiła w ruch mechanizm kolejnych zdarzeń, znowu banalnych, których suma zaowocowała kolejnymi nowościami i odkryciami utwierdzając mnie w przekonaniu, że nic nie dzieje się bez przyczyny i wszystko w życiu ma sens.
Ale po kolei, przy kolejnym śniadaniu (!) gdzieś pomiędzy jajkiem na miękko, a kromką z Nutellą wpada sąsiadka z reklamówką gruszek.
Gruszek było za mało na przerób i zasłoikowanie, za dużo na jednorazowe spożycie. Zasiadłam tedy przed laptopem w poszukiwaniu szybkiego i łatwego sposobu ich sensownego zutylizowania.
W ten oto (znowu banalny!) sposób wyczarowałam po raz pierwszy w życiu crumble. I wpadłam w zachwyt, że coś tak prostego może być takie smaczne. Odkrycie mało kolumbowe, ale jakże pozytywne dla kubków smakowych! A jak kubki smakowe są zadowolone, to i w duszy człekowi gra. Przepis na crumble pochodzi z tej strony, z tym, że jak wspomniałam, u mnie podstawą były gruszki, nie maliny. Zdjęć dowodowych nie zdążyłam zrobić, bo crumble się zjadło w całości i od ręki.
Duszowe granie zaowocowało z jakiegoś znowu niezrozumiałego zupełnie powodu myślą zgoła niepowiązaną, mianowicie, że dobrze byłoby wybrać się wreszcie na Flohmarkt. Flohmarkt – targ staroci to atrakcja, którą omijałam z daleka. Jakoś nigdy mnie to nie pociągało.
Do czasu.
Do czasu, gdy eksperymentalnie nastawionej duszy, zachciało się właśnie nawiedzenia pobliskiego Flohmarktu.
Flohmarkt nawiedziłam.
I przepadłam.
Zakochałam się i przewiduję nadchodzące uzależnienie.
Już przy pierwszym razie obkupiłam się obficie, a do domu udałam się tylko dlatego, że nie miałam już miejsca w plecaku plus w obu rękach dzierżyłam wyładowane reklamówki pełne skarbów. Większość rzeczy oczywiście do przeróbki, na którą to już się cieszę!
Ceny też mnie powaliły. Przeciętnie po 1 EUR za rzecz!
Dziś pokazuję pierwszą z nich w serii z cyklu before & after. Filigranowy wiklinowy koszyczek - doniczka, kupiony za całe 30 centów ☺ Pomalowałam zaraz na biało (białomania jest u mnie od zawsze na topie, podobnie jak wiklina) farbą w sprayu i voila:
Before:
After:
A tu w towarzystwie Ikeowskiej lampy, którą też kiedyś, już daaaaaawno przerobiłam:
I jeszcze raz sama lampa:
I jak tu się nie cieszyć?