poniedziałek, 24 lutego 2014

My 100 happy days – Dzień 6 – czyli człowiek w zadumie tłumaczy (się).

Zastanawiam się czasem jak to z tym szczęściem jest. Przychodzi samo, czy trzeba go aktywnie szukać? Zamawiać? Wywoływać? Prosić, żeby przyszło? Błagać? Modlić się? Zaklinać?

Dlaczego mając tak wiele, człowiekowi (czyt. Oli) nadal łatwiej dostrzegać niepowodzenia, a szczęście świadomie trzeba sobie uzmysławiać i nader aktywnie uświadamiać bawiąc się w 100 happy days i tym podobne???

Ano dlatego, że człowiek ów (czyt. Ola) jest z natury czarnowidzem, który dawno temu stwierdził, że to czarnowidztwo jest be i trzebaby zmienić kurs. To stwierdziwszy rzeczony człowiek rozpoczął szaleńczą walkę przeciw swej naturze, przyzwyczajeniom, tendencjom i wychowaniu i każdego dnia od dawien dawna mozolnie walczy i walczy i walczy…

Walczy, bo czarnowidztwo łatwo nie daje za wygraną i trzyma się człowieka walczącego jak tonący brzytwy. Ale człowiek walczący jest na szczęście bardzo uparty i bardzo pragmatyczny. Człowiek walczący trenuje* bycie szczęśliwym i każdego dania stara się zauważyć, albo stworzyć, albo sprawić, albo powiedzieć coś dobrego.

A jak mu się uda, to sobie to właśnie dokumentuje** na swoim blogu.
A gdy czarna natura raz po raz uskutecznia „come back”, człowiek czyta sobie własne blogowe gryzmoły i nagle zaczyna się uśmiechać, czasem nawet śmiać na głos i w duchu dziękuje z całych sił za to, co ma.

Na przykład za to:

Noc. Ciemno. Cicho. Nagle z całej siły obejmują mnie maleńkie rączki.
[Marcel]: Mama, Malciel kocha mama.

[...]



*Niemieckie przysłowie mówi: „Übung macht den Meister“. Pragmatyczny człowiek walczący stwierdził, że jak będzie długo i wytrwale ćwiczył, to w końcu kiedyś zdobędzie mistrzostwo.

**Dokumentuje, bo czasem - paradoksalnie - zapomina, że najbardziej uszczęśliwiają błahostki, które to właśnie z racji bycia błahostkami umysł jakimś dziwnym trafem wymazuje z pamięci...

czwartek, 20 lutego 2014

My 100 happy days – Dzień 5 – czyli co mają udka do szczęścia

Jadę, jadę, jadę, przede mną przestrzeń, za mną przestrzeń, włosy rozwiane, wolność, swoboda, a ja pędzę bez celu rozkoszując się wesołymi promieniami słońca igrającymi na twarzy lekko zroszonej ciepłym deszczem.

...

Tak mogłoby być, gdyby dziś nie był środek zimy, a ja nie była rodzinnym zaopatrzeniowcem. Było tak:

Jadę, jadę, jadę, przede mną samochody, za mną samochody, na włosach czapka, na czapce kask, a ja pomykam w strugach deszczu na mojej Nówce* w tempie umiarkowanym zmierzając ku pobliskiemu spożywczakowi w celu nabycia zaplanowanych na obiad udek kurczakowych.
...

A i tak gęba mi się śmiała od ucha do ucha, bo jazda na rowerze zawsze jest the best. Nawet w środku zimy. Nawet, gdy jedynym celem jazdy jest zaopatrzenie się w składniki koniecznie do wykonania nader niewyszukanego obiadu. Każdy pretekst jest dobry:)

Ola

* Nówka, już nie jest taka nowa, bo od czasu jej wydobycia z piwnicznych czeluści eksploatuję ją nader intensywnie. Nazwa się jednak przyjęła, więc Nówka niech Nówką pozostanie.

środa, 19 lutego 2014

My 100 happy days – Dzień 4 – czyli dzień fucka i siusiaka

Tyle dobrych rzeczy się dziś zdarzyło, że sama nie wiem, od czego rozpocząć.

Pierwsze primo. Zacznę od spraw bytowych. Mój najważniejszy zleceniodawca przedłużył ze mną umowę! W praktyce oznacza to, że nadal mogę robić to, co uwielbiam, czyli pisać, tworzyć teksty i kampanie, a w dodatku jeszcze mi za to płacą! Dla mnie bomba nad bombami☺

Drugie primo. Pamiętacie moje żale nad Benkiem i brak zrozumienia dla trójjęzyczności? Dziś mogłabym tym wszystkim osobom, które trójjęzyczność widzą jako problem, a nie dar, pokazać, mówiąc obrazowo, jeden z moich palców. Najlepiej środkowy.

Dlaczego? Bo dziś miałam rozmowę z Logoterapeutką (tak, skierowano nas na logoterapię) Benka podsumowującą sesje 10 spotkań. I Pani poinformowała mnie, że:

-    dzieciak jest bystry
-    dzieciak jest zdolny
-    dzieciak potrafi zrozumieć w ciągu godziny to, co innym dzieciom zajmuje kilka (naście) godzin
-    dzieciak ma rewelacyjny słuch i potrafi odtworzyć praktycznie KAŻDY ze znanych jej dźwięków
-    zdefiniowane przez przedszkole problemy z koncentracją mogą de facto nie być problemami z koncentracją, ale zwyczajnym brakiem zainteresowania (dlaczego ja na to wcześniej nie wpadłam?????) ofertą zajęć przedszkolnych
-    zdefiniowane przez przedszkole problemy socjalizacyjne mogą de facto nie być problemami stricte socjalizacyjnymi, ale kwestią charakteru – dorośli też niekoniecznie „kolegują” się z osobami o odmiennych zainteresowaniach (i ponownie: co za gamoń ze mnie, że na to nie wpadłam???)
-    wszystko co robimy w kierunku nauki naszych języków ojczystych (PL i ES) jest jak najbardziej poprawne!

Po raz pierwszy w Niemczech ktoś okazał zrozumienie dla inności (tak trójjęzyczność to INNOŚĆ) i zauważył w niej coś bardzo pozytywnego. MEGA highlight dla mnie!!!

Trzecie primo. Marcel gada jak najęty. Gada śmiesznie, bo czasem nie potrafi odmieniać i składa zdania złożone z luźnych słów.
Przed snem czytamy dziś książeczkę o Baranku czyścioszku.

Historii przytaczać nie będą bo nie jest w tym kontekście istotna. Ważne jest natomiast, że baranek miał przyjaciół. A zaliczały się do nich pasące się na trawce krówki.

Marcel relacjonuje:

Mama, klówka, muuuu, dzyń dzyń [tłum.: Mama, tam stoi krówka muu i ma na szyi dzwoneczek]

Klówka, cialna, biała [tłum. Krówka jest czarno biała]

Mama, klówka, siusiak! [tłum. Mama, krówka ma siusiaka! Przyp.: Skojarzenie z siusiakiem pojawiło się, gdy młody przyjrzał się wymionom]

Dalej z przejęciem:

Mama, klówka, duzio siusiak!!! [tłum. Mama, krówka ma dużo siusiaków!]

Tu poczułam się w obowiązku wyjaśnić, że nie są to siusiaki lecz wymiona, z których leci mleczko. Na to Marcel z jeszcze większym przejęciem:

Klówka, duzi siusiak, mlećko, duzi mlećko! [DOMYŚLNE tłum.: Krówka ma dużo siusiaków, z których leci dużo mleczka!]

Już brałam się za korygowanie, gdy nagle Marcel wstał, zdjął gatki i oglądając swojego siusiaka zapytał:

Mama, Malciel mały siusiak. Małe mlećko? Mlećko, tak!? Siusiak Malciel mlećko
 teź? [tłum. znowu domyślne: Mama, Marcel ma małego siusiaka, więc leci z niego mało mleczka? Ale mleczko leci, tak!? Z siusiaka Marcela też leci mleczko?]
...

Tłumaczyłam. Starałam się sprostować do czego siusiak, a do czego wymiona. Obawiam się jednak, że perspektywa mleczka z siusiaka była o niebo ciekawsza…


Ciao
Ola

My 100 happy days - Dzień 3 - czyli romans z washi tape

Dzień trzeci był w zasadzie wczoraj. Nie było natomiast dowodu w postaci aparatu, dlatego dokumentację wczorajszego uszczęśliwiacza przeniosłam na dzisiaj.

Recepta na szczęście może być taka prosta:

stare białe pudełko Ikea 
+
 czarna washi tape 
 =
 wyzwalacz szczęścia w dniu 3

Oklejamy, gdzie chcemy i gotowe:


I jak tu nie być szczęśliwym? 10 minut roboty, banał nad banałami, a człowiek sie cieszy jak głupi:)

Ola

poniedziałek, 17 lutego 2014

My 100 happy days – Dzień 2 – czyli to, co dziewczyny lubią najbardziej

No co wszystkie (chyba) dziewczyny lubią?
No zielska pod każdą postacią!

A jeśli zielsko to przybiera jeszcze postać liliowego, prześlicznego cosia, zakupionego z pełną premedytacją choć spontanicznie, przeze mnie i dla tylko dla mnie, cosia, który dodatkowo sprawia, że uśmiecham się za każdym razem, gdy na niego patrzę, to jak tu nie zakwalifikować tego do kategorii dzisiejszych uszczęśliwiaczy?

Oto dowód rzeczowy:


Niniejszym zaliczam, a w ramach dodatkowego bonusa zignoruję* fakt, że wszystkie pomieszczenia w naszym M są w stanie daleko odbiegającym od porządkowej normy i z anielskim spokojem włączę szklane pudło i pokibicuję z dzieciakami naszym skoczkom ☺ Gdyby chłopaki wyskakali medal (kolor nie ma już znaczenia) oficjalnie rezerwuję sobie prawo do zmiany uszczęśliwiacza dnia 2.

P.S.
No dobra, postaram się zignorować. Przecież nie muszę oglądać skoków nie-Polaków, co teoretycznie daje możliwość ogarnięcia tu i tam.
Sickness. I know. I’m a hopeless case.



Do jutra,
Ola

niedziela, 16 lutego 2014

Challenging myself, czyli Paris rules. Game on. Dzień 1.

Pojawiam się i znikam. Znowu...
Dobrze, że nie muszę przynajmniej wyjaśniać, dlaczego, bo musiałabym brnąć w typowe dla większości rodzaju ludzkiego wymówki.

Ale ja nie o wymówkach chciałam, tylko o moim nowym widzimisię!

Otóż widzimisię to przytaszczyłam z Paryża, gdzie to  – na krótko, bo na krótko, ale jednak – znalazłam się dzięki wielkoduszności jednego z moich obecnych klientów.

Long story short: all expences paid, fantastyczne szkolenie copywritingowe, dobre jedzenie, Notre Dame & inne paryskie cudeńka i paru nowych znajomych, którzy to od jakiegoś czasu bawią się w „100 happy days”.

Zabawa jest prosta jak konstrukcja cepa – każdego dnia wybieramy sobie coś, co nas w tym dniu uszczęśliwiło, opisujemy w dosłownie paru słowach i postujemy na FB.

Jeśli chodzi o postowanie na Fejsie, to nie, dziękuję. Ale po co mi FB, jak mam bloga, który tak pięknie współgra z ideą zabawy.

Toteż rzucam sobie rękawicę i zaczynam od dziś dokumentować moje „100 happy days”.

Dzień 1, czyli dlaczego grypa żołądkowo – jelitowa nie zawsze jest zła...

Zaczęło się w czwartek grypą żołądkowo - jelitową Marcela. Przebieg klasyczny.
W piątek przyszła kolej na Benka. Przebieg klasyczny.
W sobotę – zgodnie z oczekiwaniami poległam ja. Przebieg klasyczny.

Na szczęście teściowa przybyła na ratunek i całą sobotę poświęciła brykającym już ozdrowiałym maluchom. Latinolover zajął się naszym wspólnym projektem (o tym niebawem), ja natomiast, choć cierpiałam, oj cierpiałam, mogłam legalnie i bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia spędzić caluteńką sobotę w łóżku. Cały dzień w łóżku! Te najbardziej uciążliwe objawy ustąpiły dość szybko, umożliwiając mi spanie, leżenie, spanie, leżenie… i tak cały dzień.

Pierwszy raz od dawna grypa żołądkowo jelitowa przyniosła coś dobrego.

A jeszcze lepsze było to, że dziś rano otworzyłam oczy, wstałam i czułam się po raz pierwszy od daaaaawna WYPOCZĘTA i WYSPANA!

A to dzięki grypie żołądkowo – jelitowej ☺