Miało być dzisiaj o świętach i dekoracjach, a będzie wołanie o pomoc i post o problemach.
Problemach z trójjęzycznością.
Już od dawna zamierzam o tym napisać, ale brak czasu i niepewność, czy naprawdę chcę o tym pisać, skutecznie mnie powstrzymywały.
Moje dzieci wychowywane są trójjęzycznie.
Ja mówię z nimi po polsku.
Mąż po hiszpańsku.
Mieszkamy w Niemczech i poza domem są w środowisku niemieckojęzycznym.
Większość (choć wcale nie miażdżąca większość) osób, z którymi się stykam, odbiera tę sytuacje jako coś wspaniałego, prezent od losu - bo dzieci w zupełnie naturalny sposób uczą się „na raz” aż trzech języków.
Sama też tak to widziałam. Ostatnio mam jednak spore wątpliwości. Zanim opowiem dlaczego, oto kilka faktów o bohaterze dzisiejszego wpisu - Benku.
Wiek: 5 lat 1 miesiąc.
Sympatyczny nerwus, niesłychanie komunikatywny introwertyk (! Wiem sprzeczność, ale tak jest), miłośnik puzzli, insektów i piłki nożnej.
Znajomość j. polskiego: doskonała, szeroki zasób słownictwa, jak na moje oko lekko wykraczająca ponad przeciętną. Zero problemów z odmianą czasowników, deklinacją, tworzeniem liczby mnogiej. Zna wszystkie litery, dużo sylab, potrafi przeczytać proste wyrazy, dodaje w zakresie „do 10u”.
Znajomość j. hiszpańskiego – jak wyżej.
Znajomość j. niemieckiego – dużo słabsza. Polski i hiszp. zdecydowanie dominują. Benio jest komunikatywny, po niemiecku dogaduje się bez problemu, ale jest to nadal niemiecki typu Kali jeść, Kali pić. Zasób słownictwa ma znacznie bardziej ograniczony. Budowanie l.mn. jest nadal problematyczne, w formach czasownikowych stosuje kalki z polskiego lub hiszpańskiego. Jednocześnie praktycznie z dnia na dzień robi postępy i „przynosi do domu” coraz to nowe słowa, wyrażenia i konstrukcje.
Dodatkowo: Bardzo duży problem z koncentracją (być może w następstwie przebytej w dzieciństwie choroby), wyraźna nadpobudliwość ruchowa (wskazania na ADHD), nadwrażliwość słuchowa, trudności z odnalezieniem się w dużych grupach, niechęć do rysowania, kolorowania, pisania i wycinania.
Tyle tytułem wstępu, a teraz do rzeczy.
Benio - świeżo upieczony pięciolatek miał niedawno obowiązkowe w jego wieku badanie, którego celem było stwierdzenie, czy nadaje się do pójścia od sierpnia 2014 r. do pierwszej klasy (czyli jako 5 i pół latek). Ogólna tendencja w Berlinie to wysyłanie takich dzieci do szkoły, a tzw. Zurückstellung (czyli opcja pozostania w zerówce o rok dłużej) przyznawane jest niechętnie i trzeba o nie powalczyć (ponoć zależne jest to też od dzielnicy!).
My – rodzice, mając na uwadze deficyty w j. niemieckim, niechęć do rysowania i mega problemy z koncentracją, chcieliśmy za wszelką cenę, żeby został w zerówce, w związku z czym wybierając się na badanie zaopatrzyłam się w naprawdę solidne argumenty i cały arsenał świstków popierających pozostawienie go w zerówce.
Co więcej (trochę mi wstyd się przyznać) - na kilka tygodni przed badaniem zrezygnowałam nawet z naszych zwyczajowych ćwiczeń związanych z czytaniem, bo stwierdziłam, że na pewno nie zostawią go w zerówce, gdy zorientują się, że dzieciak zna wszystkie litery, mnóstwo sylab i potrafi przeczytać proste wyrazy.
Jakże się myliłam. Jaką ignorantką się okazałam!
Badanie wypadło fatalnie.
Benek nie zrobił większości zadań.
Z miejsca dostał pozwolenie na pozostanie w zerówce i dodatkowo skierowano go na ergoterapię (cel - poprawa koncentracji) i do logopedy (poprawa znajomości j. niemieckiego).
Mnie zaś dostało się po uszach i to nieźle, a głównie za to, że nie mówimy w domu po Niemiecku!!!
Pani doktor stwierdziła, że w porównaniu z rówieśnikami Benek ma duże braki (mea culpa, ćwiczeń manualnych faktycznie było za mało) i generalnie wyrządzamy mu ogromną krzywdę ograniczając się w domu do naszych języków ojczystych.
Masz babo placek. A raczej masz babo problem.
Metodyka, językoznawstwo i inne nauki, których nazw nie pamiętam sobie, a rzeczywistość sobie.
Pamiętam jak wbijano nam na studiach do łbów, że z dzieckiem zawsze rozmawiamy w j. ojczystym, bo inny model jest sztuczny i wprowadza zamieszanie uniemożliwiając dziecku zdobycie solidnej podstawy językowej, na której opierać się ma nauka kolejnego języka (tu niemieckiego).
Wracałam do domu jak w gorączce. Cała wizja wspaniałej trójjęzyczności zaczęła się sypać. Wszystkie teorie jakoś przybladły w obliczu oskarżeń, wyrzutów sumienia i poczucia winy. Powstrzymywałam się ze wszystkich sił, żeby nie poryczeć się przy młodym.
Załamana zaskypowałam do mamy, żeby jej się wyżalić, i dopiero ona wpadła na oczywisty pomysł, żeby zrobić z nim dokładnie te same ćwiczenia, ale po polsku.
Zrobiłam.
Młody wykonał je w tempie błyskawicznym i praktycznie bezbłędnie. Nawet poszerzony zakres ćwiczeń matematycznych (na badaniu było do 4, ja zrobiłam do 10) nie przysporzył mu żadnych problemów.
Potem podobne ćwiczenia zrobił z mężem po hiszpańsku.
I znów bezbłędnie i bardzo szybko. Zero problemów.
Fakt, zadania związane ze sprawnością manualną wypadły równie źle, bo Benek rzeczywiście ma z tym problem.
Wtedy trochę się uspokoiłam i zaczęłam szukać w internecie doświadczeń rodziców dzieci trójjęzycznych w analogicznej jak nasza sytuacji. Znalazłam bardzo niewiele (większość dotyczy dzieci dwujęzycznych, a to w tej sytuacji naprawdę inna bajka), ale to co do czego dotarłam potwierdziło nasze doświadczenia.
Najwyraźniej trójjęzycznośc postrzegana jest w Niemczech (!!!) przez większość (opieram się tu tylko na osobistych doświadczeniach i relacjach rodziców, do których dotarłam) lekarzy jako PROBLEM!
W UK i USA przykładowo jest (przynajmniej według informacji do których dotarłam) zupełnie inaczej.
W DE dzieci trójjęzyczne poddawane są identycznym testom, jakie wykonują dzieci JEDNOJĘZYCZNE.
Zastanawiam się, jak to możliwe. Nie wiem, jak wygląda i funkcjonuje to od strony fizjologicznej, ale umysł dziecka, które na co dzień styka się z 3 językami MUSI chyba wyglądać i funkcjonować inaczej! No bo jak może być taki sam jak u dziecka jednojęzycznego?
Od czasu badania minęło już kilka tygodni, a ja nadal to wszystko przerabiam.
Zastanawiam się, co zrobić, żeby był wilk syty i owca cała. Z jednej strony chcę pomóc mojemu dziecku i zależy mi na tym, żeby nie miał problemów kulturowo – tożsamościowo –językowych. Z drugiej str. nie wyobrażam sobie przerzucenia się – zgodnie z zaleceniami tutejszych lekarzy – na niemiecki.
W ramach tymczasowego rozwiązania wprowadziłam coś na wzór lekcji niemieckiego. Na co dzień rozmawiamy po polsku, a raz dziennie (ok pół godziny) to nasz czas na niemiecki. Poszerzamy słownictwo nazywając przedmioty, oglądając książki etc. Na razie nie ma sprzeciwu i jakoś to funkcjonuje. Zobaczymy jak będzie dalej.
Czy ktoś z Was ma doświadczenia związane z rozwojem dziecka trójjęzycznego? A może znacie kogoś, kto zna kogoś, kto zna kogoś….:)
Dajcie znać…
Pozdr. Ola