sobota, 6 kwietnia 2013

O tatuażach, papierkowej robocie i bombie.

Ktośtam, gdzieśtam, kiedyśtam powiedział, że z posiadaniem dzieci jest tak jak z tatuażem na samym środku twarzy: człowiek musi być absolutnie przekonany, że naprawdę tego chce.

Dzisiaj, po całym dniu z moimi dwoma rozwydrzonymi tatuażami przypomniało mi się to zdanie chyba 100 razy…

A wszystko w dużej mierze za przyczyną wyrzynających się zębów trzonowych Marcela. Wszystkich (kompletnie już uzębionych) członków rodziny doprowadza to ząbkowanie do iście szewskiej pasji.
Marcel Biedak gryzie absolutnie WSZYSTKO, co zmieści się w jego paszczy począwszy od rąk Benia, poprzez oparcia kanapy, krawędzie stołu, uchwyty szafek kuchennych, telefon, podeszwy butów, na moich czterech literach kończąc…

I tak ze łzami w oczach i obolałym … ekheeem …. półdupkiem myślałam sobie, że ten mój mały tatuaż numer 2 nieźle mi daje dzisiaj popalić.

Tatuaż numer 1 nie gryzł wprawdzie, ale będąc sam obiektem gryzienia okazywał swoje niezadowolenie w mało wyszukany sposób.

Na szczęście tatuaże poszły dziś wcześnie spać umożliwiając obolałym na duchu i ciele rodzicom zasłużony odpoczynek... Na szczęście też kocham te moje tatuaże miłością bezwarunkową i patrząc tak na nich słodko śpiących dochodzę jednak (codziennie!) do wniosku, że takie właśnie twarzowe tatuaże są całkiem fajnym pomysłem mimo tego, że czasem (często !!!) nieco hmmmm .... bolesnym…

Tyle o tatuażach. Teraz o papierkowej robocie.
Ta kartka powstała na urodziny pewnego nastolatka, zapalonego gitarzysty:



A ta dla pewnej słodkiej księżniczki:


Na zakończenie słodkości które zrobiłam wprawdzie już jakiś czas temu, ale nie mogłam się zebrać na sklecenie posta:

Amarettinis:


Maleńkie ciasteczka z amaretto w sam raz do espresso.

Wypróbowałam też w tym samym rzucie ciasteczka Magdy:


Polecam, wyszły mniam, jak zresztą wszystko autorstwa Magdy, co do tej pory wypróbowałam!

I na zakończenie mój ulubiony klasyk:


 Przepis sprawdziłam w kilkunastu już wariacjach, tu na blogu jako Pie de limon, a teraz jako Pie de orange. Ciasto polecam Wam z krystalicznie czystym sumieniem – jest przepyszne i mimo bezy wcale nie przesłodzone☺

Słodkich snów!
Ola

4 komentarze:

  1. Karteczki jak zawsze wyszły przewspaniałe!
    A ja koniecznie musze wypróbować te małe cisteczka, bo jestem fanką amaretto:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Olu! Ale przysłodziłaś dziś : ciasteczkami po tatuażach:-) Ech... u nas dopiero dwie jedynki na dole... i marzenia o chwilce, chwilce, żeby spać, spać...
    Ale już niedługo na miesiąc do Polski (może jednak jakaś ciocia albo babcia się zlitują..)

    OdpowiedzUsuń
  3. mi strasznie się podoba ta pie de cośtam, jak tylko się spotkamy (gdziekolwiek) to mam nadzieję, że zrobisz? uwielbiam bezę i takie ciasto a la tarta!karteczki jak zwykle cudne, przymierzam się do zrobienia komunijnych, ale chyba nie dam rady...pa!

    OdpowiedzUsuń
  4. Kartki robisz naprawdę super!
    A ciacha mmm wyglądają nieziemsko.
    Buziaki
    K.

    OdpowiedzUsuń