Jako dziecko, każdą wolną chwilę spędzałam z
rodzicami i siostrą Ewcią na działce. Dla rodziców działka była lekarstwem na
szarą PRL-owską rzeczywistość. Dla nas – Ewy i mnie – źródłem dochodów…
Działka była bowiem potwornie kamienista i
zanim rodzice byli w stanie jakoś ją zagospodarować i coś tam posiać trzeba
było ją odkamieniać. Wielkimi kamieniami zajmowali się rodzice, a my z Ewcią obrabiałyśmy
drób :)
Za każdy kubeczek zebranych kamyków rodzice
odpalali nam ileśtam groszy :)
Poza źródłem dochodów działka była dla nas
zmorą. Karą nad kary. Znienawidzoną czynnością, której sensu nie byłyśmy w
stanie pojąć – no, bo po co tyrać (tak, dla mnie to było tyranie), skoro i
kwiatki i warzywa i owoce i dżemy można wygodnie kupić? Po co dobrowolnie
narażać się na obcowanie z rojami komarów? Po co grzebać się w ziemi i
ryzykować bliskie spotkania z robactwem wszelkiej maści, wielkości i
przeznaczenia???
Taki to światopogląd wyznawałam odkąd pamiętam
do … niedawna. Radykalna zmiana nastąpiła jakieś 3 lata temu po nabyciu
własnych 4 ścian wraz z małym ogródkiem. Na początku miała być TYLKO trawa.
Potem coś tam w duszy zrobiło klik i duszy zachciało się kwiatków. Kolejny rok,
kolejny klik i oto pojawia się zielnik, klik i dojrzewamy do warzyw...
W tym roku już po Bożym Narodzeniu zaczęło się
planowanie co posadzić, gdzie i w czym. Kilka dni temu
spędziłam uroczą godzinę skypując z tatą i rozprawiając o tym, w jakim
towarzystwie najlepiej czują się dalie (!)… Szok. Szok z wielu powodów - jak
bardzo człowiek może się zmienić, jak wiele jednak łączy mnie z rodzicami, jak ogromną
satysfakcję daje to grzebanie się w ziemi i o ile lepiej smakuje sałatka z
własnej rukoli i własnych pomidorków!
Tyle
tytułem wstępu. Weekend upłynął nam na przygotowywaniu się do otwarcia sezonu
ogródkowo – grillowego, czyli przytaszczeniu z piwnicy parasola, grilla, mebli
ogrodowych, pozbywaniu się stu ton zimowego kurzu, wymiataniu starych liści,
szukaniu narzędzi, wsadzaniu bratków itd.
A wszystko to w cieplutkim słońcu i przekonaniu, że czasami jabłko naprawdę pada niedaleko od jabłoni...
Zaczęło się od wyjątkowego śniadania z bułeczkami roboty mojego Mister Chile:
oraz dżemem (a jakże inaczej): Made in PL by Mama i Tata:
A potem było już ogrodowo. Do biegu, gotowi i START:
Mój nowy gadget ogrodowy:
Naturalnie nie obyło się bez pomocy. U Benia skończyło się na obietnicach, bo znalazło się ciekawsze zajęcie:
Marcel pracował w pocie czoła i z pełnym poświęceniem nie stroniąc nawet od sprawdzenia jakości i smaku (dosłownie!) ziemi:
O energetycznego kopa zadbał MEGA szybki deser Magdy, u mnie jeszcze z bitą śmietaną:
I tyle! Następny weekend planujemy spędzić rozkoszując się narodowym sportem Chilijskim:)
Ciao,
Ola
Weekend był niezwykle pracowity jak widzę:-) U mnie skończyło się tylko myciem okien...A kawałka włąsnej ziemi szczerze zazdroszczę! Kiedyś miałam podobne podejście - po co to plewić, wyrywać, przekopywać! A teraz wywożę z domu tony słoików z domowym dżemikiem....ech...człowiek po prostu na starość mądrzeje:-) Pozdrawiam :-)
OdpowiedzUsuńWitaj-pięknie i słodko tu u Ciebie,zostanę na dłużej.Pozdrawiam i zapraszam w odwiedziny.Miłego wieczoru papa
OdpowiedzUsuńOluś,w tym samym czasie dochodzę do tych samych wniosków! Ogródka jak wiesz nie mam, ale wyobraź sobie, że zasadziłam w doniczce bazylię, rukolę, szczypiorek i kolendrę! Rukola i bazylia już rosną, na pozostałe czekam i codziennie sprawdzam, podlewam itd... normalnie świat sie przewraca do góry nogami, my i ogródki??!!
OdpowiedzUsuńSuper Ola!!! Niets lekkerder dan eigen kruiden en groentjes ;c) Oh en Benya en marcel zijn zoooo schattig!!! Kiss kiss!
OdpowiedzUsuń