sobota, 26 stycznia 2013

Rosołowe postanowienia

Dziś krótko i filozoficznie.

Było to pewnego pięknego słonecznego dnia w wakacje po maturze. Matura zaliczona po Lady Punkowemu na pięć, egzamin na wymarzoną uczelnię zdany, słońce grzało jak na prawdziwe lato przystało, a ja z moją przyjaciółką Kalą, spędzałam jedne z najbardziej szalonych, nieodpowiedzialnych i naturalnie fantastycznych wakacji w życiu.

I właśnie wtedy pomiędzy jednym nicnierobieniem, a drugim padło z moich ust stwierdzenie(a), że ja to stworzona jestem do czegoś lepszego niż do (mycia) garów, że ja to dziećmi i mężami głowy zawracać sobie nie będę, że ja nigdy nie będę gotować w niedzielę rosołu, że teraz studia, a po studiach Bóg wie co...
I naprawdę święcie w to wszystko wierzyłam.

I oto dziś, jak to na ironię losu przystało, przypomniałam sobie o tym gorącym lecie, szaleństwach i moich obietnicach, w takich oto okolicznościach:

  • stoję sobie w mojej kuchni doglądając rosołu „na niedzielę”
  • z piekarnika dochodzi zapach sernika z kakaową kruszonką, zrobionego od A do Zet przez mnie, bez pomocy Pana Oetkera.
  • w pokoju obok, Benio tłucze Marcela (jak wykazało późniejsze śledztwo za karę, bo Marcel rzekomo go obślinił. Na mój wyrzut: jak możesz Benio, Marcel jest malutki, rosną mu ząbki i dlatego się ślini, Benio odpowiedział: ale mama, nie denerwuj się, ja go tylko ręką biłem, nie młotkiem (!!!))
  • mąż, u mego boku, oddaje się swojej pasji czyli gotowaniu podśpiewując sobie jakieś tam chilijskie rytmy

I tak chłonąc to wszystko i pławiąc się w niesamowitym uczuciu szczęścia i spełnienia, doszłam do zapewne banalnego wniosku, że człowiek siebie chyba nigdy tak naprawdę nie pozna. I przyznam, że myśl ta mnie ucieszyła... Ciekawe, które z moich obecnych Do's and Don'ts przeminą z wiatrem tak samo jak przeminęło postanowienie rosołowe.

Dobrej nocy,
Ola 

środa, 16 stycznia 2013

20.30 dnia powszedniego

20.30 to od pewnego czasu moja ulubiona godzina. O tej mniej więcej porze akumulatory moich dwóch urwisów ulegają cudownemu wyładowaniu, dzięki czemu 20.30 staje się synonimem wolności, ciszy i błogiego odpoczynku. Czasami. 

Na ogół pomiędzy magiczną 20.30, a wytęskniony błogi odpoczynek wkradają się czynności nad wyraz prozaiczne: od prasowania począwszy, a skończywszy na szorowaniu przypalonego gara po (kolejnej) próbie ugotowania czegoś naprawdę wyjątkowego. 

Dzisiaj jednak 20.30 jest godziną wolności. 

Niecierpiące zwłoki prace domowe zostały zrealizowane w ciągu dnia w przerwach w pracy (uwielbiam być freelancerem!). To, co mogło poczekać, dostało etykietkę mañana (wyjaśnienie w tym poście), a szorować nie było czego, bo gotował mój mąż!

Innymi słowy po odczytaniu stosownych do wieku bajeczek (Benio: „Przygody Koziołka Matołka”; Marcel: „Moje pierwsze słowa”), porcji przytulania i odśpiewaniu kilku kołysanek, maluchy padły, a ja popijając odprężającą herbatkę z melisy, oddaję się mojemu nowemu hobby, jakim jest scrapbooking.

Od momentu odkrycia świata scrapbookingu & Corp. z zapałem maniaka kleję, lepię, wycinam, tyszuję, szarpię, rozrywam, dziurkuję, zszywam, stempluję, koloruję itd. 

Oto, na co spożytkowałam dziś cenne chwile mojej wolności:


Różyczki wycięłam ze starej pocztówki i nakleiłam warstwowo, tworząc lekki efekt 3D. Na zdjęciu jakoś nie udało mi się tego ująć, ale co tam:
 


Tag zrobiłam za pomocą wykrojników, dodając kilka postarzających go esów - floresów. Napis wydrukowałam:


Potem chłopcy złożyli w środku autografy i gotowe. Kartka jest już w drodze do odbiorców :)

A teraz czas na drugą część psycho - fizycznej regeneracji: pościel, wielka poducha i książka!

A, zapomniałabym. Oto, czym uraczył mnie dzisiaj mąż: tilapia zapiekana w pomidorach pod parmezanową pierzynką i sałatka ze świeżego szpinaku i avocado. Przy okazji dowiedziałam się, że avocado jest właściwe do użycia w sałatce, jeśli stopień jego miękkości jest porównywalny z miękkością czubka nosa! Któż by na to samodzielnie wpadł?!


Miłej nocy, 
Ola


piątek, 11 stycznia 2013

Szaro wszędzie, buro wszędzie... Co to będzie... Co to będzie...

Szaro – bura, niby zimowa, zawierucha próbowała mi dziś od samego rana zepsuć nastrój.

A tak się składa, że ja, na złość tej pseudo-zimie nastrój miałam i mam nie najgorszy. Całe przedpołudnie spędziłam dziś w moim małym białym zaciszu, czyli pokoiku, szumnie nazywanym przez lubego moim “biurem”, spowita w przytulny wełniany komin, obuta w cieplutkie zimowe bambosze.

W tle mruczał Marvin Gay, w kubku dymiła gorąca kolumbijska kawa, od kaloryfera rozchodziło się przyjemne ciepełko, a tworzenie na potrzeby wybrednych klientów szło zgoła nie najgorzej. Podsumowując - miałam wszelkie podstawy, żeby sobie na tę pseudozimę najzwyczajniej w świecie gwizdać.

I gwizdałam. Tyle, że w przenośni, bo na żywca mimo usilnych prób nie potrafię. Na przekór panoszącej się na zewnątrz szarości, postanowiłam umilić sobie dzisiejsze przedpołudnie eliminując pewien szaro bury element w mojej kuchni:



Bogu ducha winna zielona panna Bazylia już od dawna prosiła się o zmianę lokum. I dziś się doczekała. W remake-u pomogły mi wygrzebane z piwnicy 2 stare doniczki, dekoracyjna tasiemka i resztki papieru do scrapbookingu:






Doniczki odszorowałam z kilkuletnich pokładów kurzu i przyozdobiłam tasiemką. Bazylię, zgodnie z radą taty – zapalonego ogrodnika, rozdzieliłam na pojedyncze pędy i przesadziłam do świeżej ziemi.

Do towarzystwa dostała panna Bazylia identyfikującą ją tabliczkę. Surowy szyld ze sklejki kupiłam za grosze online. Następnie pomalowałam go białą farbą akrylową, przetarłam papierem ściernym nadając mu lekko vintage-owy look i całość utrwaliłam bezbarwnym lakierem. 

Na zakończenie wycięłam etykietkę z papieru do scrapbookingu, lekko ją na brzegach "postarzyłam" i opatrzyłam stosownym napisem. Et voila: 




A całość prezentuje się tak:



Before and after:


Efekt jest dla mnie zadowalający: kawałek szarości został zrównoważony szczyptą słodkich pasteli i dużą porcją frajdy z robienia czegoś z niczego :)

Kolejna akcja z serii “na przekór zewnętrznym szarościom” nabiera już konkretnych kształtów. Rezultaty niebawem!

Na zakończenie jeszcze cukieras od Benia:

Pół godziny po obfitej kolacji...

Benio: Mamo, jestem głodny.
Ja: Zrobić Ci jeszcze jedną kanapeczkę?
Benio: Dwie. I nie kanapeczki, tylko kanapki. I żeby mi duże były!
Ja: No doooobra.

Po dostarczeniu kanapek...

Ja: Proszę Benio, smacznego.
Benio - brak odzewu
Tata: Benio, da le gracias a la mama (podziękuj mamie)
Benio: Dziękuję mama. Kocham Cię!
Ja: A ile?
Benio: Mmmmmm, tyle, ile wagonów miał ten pociąg towarowy z węglem!

Do następnego razu,

Ola

wtorek, 1 stycznia 2013

O ŁAŁ i o HMMM...

Pierwszy dzień Nowego Roku jest dla mnie zawsze dniem wyjątkowym. Uwielbiam nowe początki, nowe postanowienia, nowe wyzwania i nowe nadzieje.  

To trochę, jak z nieodpakowanym prezentem.

Już go dostałam, trzymam go w ręce, mnę papier, mocuję się ze wstążką i tak długo, jak tylko mogę gram na czas delektując się tym właśnie oczekiwaniem. Dlaczego? Bo po odpakowaniu jest różnie – raz jest ŁAŁ, a raz HMMMMM
 
Świadomość, że mam przed sobą 365 dni, które jeszcze się nie wydarzyły i za których kształt jestem (po części przynajmniej) odpowiedzialna, sprawia, że po plecach przebiega mi dreszczyk. 
Dreszczyk dwulicowy, bo tak jak z prezentem - zawartość może być fantastyczna, albo taka sobie.
 
Ale sama ta świadomość, to oczekiwanie i wyobrażenia co też ten rok przyniesie są tym co lubię najbardziej :)
 
Oczywiście twardo stąpająca po ziemi jedna część mojej natury podpowiada mi, że we wszystkim musi być równowaga. Każdą radość równoważy jakiś smutek, na każdą nadzieję przypada rozczarowanie itd.
 
Na szczęście druga połówka mojej natury regularnie buja w obłokach, przez co argumenty stricte racjonalne są w cudowny sposób równoważone!
 
Ale do rzeczy i moich noworocznych postanowień. W zasadzie mam tylko jedno, opisane w detalach na stronie Idea bloga – a jest nim dokumentować moje prywatne małe szczęścia.
 
Pierwszy dzień nowego roku wydawał mi się najlepszym dniem na „upublicznienie” mojej blogowej przygody, którą „na próbę” rozpoczęłam w grudniu.
 
Czy wyniknie z niej ŁAŁ, czy HMMM.... zobaczymy! Ja w każdym razie cieszę się na samą myśl o pisaniu i wynajdowaniu w mojej codzienności tych malutkich, często niedostrzeganych drobinek szczęścia dzięki którym w zasadzie każdy dzień powinien być jednoznacznym ŁAŁ-em!

Wszystkich Was zapraszam do towrzyszenia mi w odkryciach i dodawania swoich trzech groszy w postaci komentarzy! 
 
Do następnego razu,
Ola