Było to pewnego pięknego słonecznego
dnia w wakacje po maturze. Matura zaliczona po Lady Punkowemu na
pięć, egzamin na wymarzoną uczelnię zdany, słońce grzało jak
na prawdziwe lato przystało, a ja z moją przyjaciółką Kalą,
spędzałam jedne z najbardziej szalonych, nieodpowiedzialnych i
naturalnie fantastycznych wakacji w życiu.
I właśnie wtedy pomiędzy jednym
nicnierobieniem, a drugim padło z moich ust stwierdzenie(a), że ja
to stworzona jestem do czegoś lepszego niż do (mycia) garów, że
ja to dziećmi i mężami głowy zawracać sobie nie będę, że ja
nigdy nie będę gotować w niedzielę rosołu, że teraz studia, a
po studiach Bóg wie co...
I naprawdę święcie w to wszystko
wierzyłam.
I oto dziś, jak to na ironię losu
przystało, przypomniałam sobie o tym gorącym lecie, szaleństwach
i moich obietnicach, w takich oto okolicznościach:
- stoję sobie w mojej kuchni doglądając rosołu „na niedzielę”
- z piekarnika dochodzi zapach sernika z kakaową kruszonką, zrobionego od A do Zet przez mnie, bez pomocy Pana Oetkera.
- w pokoju obok, Benio tłucze Marcela (jak wykazało późniejsze śledztwo za karę, bo Marcel rzekomo go obślinił. Na mój wyrzut: jak możesz Benio, Marcel jest malutki, rosną mu ząbki i dlatego się ślini, Benio odpowiedział: ale mama, nie denerwuj się, ja go tylko ręką biłem, nie młotkiem (!!!))
- mąż, u mego boku, oddaje się swojej pasji czyli gotowaniu podśpiewując sobie jakieś tam chilijskie rytmy
I tak chłonąc to wszystko
i pławiąc się w niesamowitym uczuciu szczęścia i spełnienia,
doszłam do zapewne banalnego wniosku, że człowiek siebie chyba
nigdy tak naprawdę nie pozna. I przyznam, że myśl ta mnie
ucieszyła... Ciekawe, które z moich obecnych Do's and Don'ts
przeminą z wiatrem tak samo jak przeminęło postanowienie rosołowe.
Dobrej nocy,
Ola