Wyrodna matka to ja. Choć tak do końca to sama nie wiem, czy naprawdę taka aż wyrodna. Dla niektórych pewnie tak. Posłuchajcie.
Jak wspominałam, dziatwa moja składa się z dumnej dwójki, która odczuwa się najczęściej jak intensywna czwórka, a czasami jak rozwydrzona dziesiątka.
Benio – egzemplarz starszy ma duże problemy z koncentracją. Toteż ja – matka do niedawna jeszcze całkiem niewyrodna – czytałam, pytałam, rozmawiałam i wypróbowywałam dobre rady mądrych ludzi, coby tej marnej koncentracji jakoś zaradzić.
Niestety bez skutku.
Aż w końcu będąc na wakacjach, zupełnie niechcący wpadłam na pomysł. Pomysł zrodził się w następujących okolicznościach.
Korzystając z okazji, że dziatwa była pod opieką najlepszą z możliwych (mama - pedagog z wieloletnim stażem, a zarazem najbardziej oddana i spełniona babcia na świecie), wypuściłam się na zakupy. A na zakupy chodzić uwielbiam, ale to już całkiem na bajka. Tak czy siak, będąc w istnym amoku zakupowym, nie zapomniałam o wiernej dziatwie cierpliwie czekającej na mnie w domu i kupiłam każdemu po małym gumowym autku, w sam raz do zabaw w kąpieli.
Po powrocie ja, stęskniona matka, podarowałam latoroślom symboliczy prezent. Latorośle wzięły, popatrzyły, poobracały, pośliniły (młodsza latorośl), pobawiły się kilka minut, po czym zajęły się czymś innym.
Ja – matka wtedy jeszcze niewyrodna – trochę byłam rozczarowana. Autka naprawdę były przesłodkie. A oni je po prostu olali.
I wtedy mnie tknęło.
Ameryki po raz drugi nie odkryłam, ale wreszcie dotarło do mnie: oni chyba mają przesyt. Za dużo zabawek, za dużo bodźców, za dużo stymulacji.
Z anielskim spokojem sięgnęłam po telefon, zadzwoniłam do lubego, wyjaśniłam zajście i poprosiłam, żeby podczas naszej nieobecności spakował cały ten zabawkowy kram do pudeł i wstawił do mojego biura.
Luby tak też zrobił.
Po powrocie do Berlina pokój dziecięcy był pusty. Została szafa z ciuchami, materac, regały, fotki na ścianie.
Zero zabawek.
Zero puzzli.
Zero gier.
Zero książek.
Benio wszedł do pokoju, popatrzył i nie powiedział NIC!!!
Ani jednego pytania, gdzie jego zabawki. Byłam w szoku. Nastawiłam się na płacz, wrzaski, dochodzenie, żądania zwrotu itd.
A tu nic.
Na drugi dzień wysłałam chłopaków do stęsknionych abuelos (drugich dziadków), a sama zajęłam się remanentem zabawkowego kramu zgromadzonego w moim biurze.
Grzechotki i wszelki drób, którym chłopcy i tak już się od dawna nie bawili oddałam do pobliskiego przedszkola i żłobka.
Książki i zabawki o wartości bardzo emocjonalnej (dla mnie) zostawiłam. Następnie opróżniłam jedną komodę w moim biurze i zapakowałam do niej to co pozostało:
Szuflada nr 1: puzzle dla małolata
Szuflada numer 2: piłki
Szuflada numer 3: auta
Szuflady: 4,5,6: inne zabawki, których z jakiś tam powodów nie mogłam lub nie chciałam się pozbyć.
Książki dziecięce powędrowały z braku miejsca u mnie, z powrotem do pokoju chłopców, ale na górne półki. Bardziej zzawansowane puzzle i gry do pudeł i wysoko na szafę. Lego do wielkiego pudła po pampersach, które ukryłam w czeluściach szafy Marcela. Klocki drewniane w szafie Benka.
Pokój chłopaków wygląda smutno. Mnie było/jest smutno jak w nim przebywam. Czułam/Czuję się jak wyrodna matka.
Po dwóch dniach bez zabawek Benio zapytał co się z nimi stało. Powiedziałam, zgodnie z prawdą, że część oddałam innym dzieciom, a resztę schowałam.
- A dlaczego schowałaś?
- Bo się nimi bawiliście tylko przez chwilkę, a zabawki lubią, jak dzieci bawią się nimi dłużej.
- A.
- A książki dlaczego są tak wysoko?
- Bo znudziło mi się, że cały czas musiałam je sprzątać.
- A dlaczego musiałaś sprzątać?
- Bo Wy nie chcieliście, a ja nie lubię bałaganu.
Teraz panuje zasada: jedno dziecko = jedna zabawka.
Czy moje drastyczne posunięcie przyniesie oczekiwane rezultaty? Zobaczymy.
Póki co, po 2 tygodniach eksperymentu zauważyłam:
1. Zaoszczędzony czas.
Na ogół kilka razy dziennie sprzątałam i upychałam gdzie się dało wszędobylskie zabawki. Teraz nie ma czego sprzątać, więc odzyskałam ok 10-15 min. dziennie.
2. W niedzielę dałam chłopcom do zabawy plastelinę. Bawili się w swoim pokoju sami przez… 30 minut!!!!! Dla mnie to istny cud, bo choć Marcelowi zdarzało się dłużej czymś zająć, to w przypadku Benka doświadczyłam czegoś takiego po raz pierwszy w życiu.
3. Dzisiaj Benio poprosił o pudełko z puzzlami. Układał je siedząc przy stole przez 35 minut. Nie wstał ani razu. Coś takiego nie zdarzyło się do tej pory NIGDY. Bez ściemy.
4. Marcel wziął kawałek gazety i ZROBIŁ sobie SAM z niej piłkę. Bawił się nią bez przerwy przez 10 min.
Dla mnie sukces, choć przyznaję, że nadal mam więcej wątpliwości niż pewności, że to, co robię jest właściwe.
Pożyjemy, zobaczymy.
wtorek, 20 sierpnia 2013
piątek, 16 sierpnia 2013
O Nówce i endorfinach
Oj leniłam się.
W kwestii blogowania. Głównie.
W innych też, ale co tam, absolutna szczerość mnie nie obowiązuje, bo zgodnie z zamierzeniem pierwotnym, blog ma być zapisem tego, co mnie uszczęśliwia.
A z tym lenieniem to też nie do końca prawda.
Dzisiejsze przebudzenie i powrót (chyba) na łono blogowego świata jest efektem wyjątkowo intensywnego zastanawiania się.
Zastanawiałam się dziś bowiem nad rzeczami wieloma. Takimi może i wartymi wspomnienia, ale też takimi, które lepiej przemilczeć, bo wstyd się przyznać (nawet przed sobą), że człowiek się nad nimi zastanawia.
Zastanawiałam się między innymi, jak wytłumaczyć (sobie) tę moją blogową przerwę. I naturalnie na pierwszy ogień poszłam po najmniejszej linii oporu przypisując winę wiosenno – letniemu lenistwu.
Czy intensywność blogowania własnego + wpadania na inne blogi + komentowania, jest odwrotnie proporcjonalna do czasu obecności słońca na niebie?
Może jest efektem kompromisów? Albo jakiegoś konformizmu?
Bo przecież pisać byłoby o czym.
Mój świat nie zatrzymał się nagle w miejscu, tylko dalej truchtał sobie w swoim zwyczajowym tempie, czasem podskakując jak czterolatek, a czasem wlokąc się ociężale.
Dalej piekłam ciasta, dalej przestawiałam graty, dalej kleiłam, podróżowałam, pieliłam, organizowałam, pracowałam, słuchałam, obserwowałam, śmiałam się i płakałam. A moja dziatwa dalej produkowała twory, na których pożywiłby się niejeden językoznawca.
Krótko mówiąc materiał do pisania znalazłby się.
Tylko chęci wybrały się na urlop.
Ale chyba właśnie zapowiedziały powrót. Chyba. Bo na razie tak jakoś nieśmiało się czają. No nic, zobaczy się. Jak to ja często powtarzam: będzie co ma być.
A dziś będzie o drobince szczęścia dnia dzisiejszego (drobinek było z pewnością dziś więcej, ale TA była największa).
Otóż wytaszczyłam z piwnicy rower. Pięcioletnia Nówka.
Tak, tak nie pomyliłam się. Zakupiłam to cudo ponad 5 lat temu z zamiarem regularnego ujeżdżania go we wszelkich możliwych celach od rekreacyjnych począwszy, na czystko praktycznych skończywszy. I tak oto złożyło się, że moją pierwszą przejażdżką, była wizyta u mojej pani ginekolog.
Pani ginekolog potwierdziła mi podczas tej pamiętnej wizyty, że jestem w ciąży i choć sport jest generalnie cacy, to niech ja lepiej tę moją Nówkę odstawię na kilka tygodni do piwnicy, tak na wszelki wypadek, żeby się wszystko ładnie uleżało i porządnie zagnieździło.
No więc ja rower grzecznie zapięłam, kask w rękę i dalejże na metro. Przyszły tatuś przyjechał tegoż dnia po Nówkę i wstawił do piwnicy. I tak sobie bidula czekała w kompletnym zapomnieniu aż po dziś dzień.
Dziś podczas mojej sesji Być-Albo-Nie-Być, przypomniało mi się jak przez mgłę, że ja chyba mam w piwnicy rower i tak oto Nówka ujrzała światło dzienne. Po szybkich pracach konserwacyjnych i kilku próbnych okrążeniach na parkingu (tak, czułam się jak Bambi, który uczy się chodzić), uznałam, że jestem gotowa i udałam się Nówką na wieczorne zakupy.
Rany, jak frajda.
Dobrze, że komarów nie było, bo śmiałam się jak głupi do sera.
Sporo endorfin musiało mi się wydzielić, bo z tej radości, oprócz chleba naszego powszedniego po który pojechałam, spontanicznie zakupiłam części składowe jakiegoś nieziemskiego deseru (jeszcze bliżej niezdefiniowanego), który jutro, jadąc dalej na endorfinach, z pewnością wyprodukuję.
W kwestii blogowania. Głównie.
W innych też, ale co tam, absolutna szczerość mnie nie obowiązuje, bo zgodnie z zamierzeniem pierwotnym, blog ma być zapisem tego, co mnie uszczęśliwia.
A z tym lenieniem to też nie do końca prawda.
Dzisiejsze przebudzenie i powrót (chyba) na łono blogowego świata jest efektem wyjątkowo intensywnego zastanawiania się.
Zastanawiałam się dziś bowiem nad rzeczami wieloma. Takimi może i wartymi wspomnienia, ale też takimi, które lepiej przemilczeć, bo wstyd się przyznać (nawet przed sobą), że człowiek się nad nimi zastanawia.
Zastanawiałam się między innymi, jak wytłumaczyć (sobie) tę moją blogową przerwę. I naturalnie na pierwszy ogień poszłam po najmniejszej linii oporu przypisując winę wiosenno – letniemu lenistwu.
Czy intensywność blogowania własnego + wpadania na inne blogi + komentowania, jest odwrotnie proporcjonalna do czasu obecności słońca na niebie?
Może jest efektem kompromisów? Albo jakiegoś konformizmu?
Bo przecież pisać byłoby o czym.
Mój świat nie zatrzymał się nagle w miejscu, tylko dalej truchtał sobie w swoim zwyczajowym tempie, czasem podskakując jak czterolatek, a czasem wlokąc się ociężale.
Dalej piekłam ciasta, dalej przestawiałam graty, dalej kleiłam, podróżowałam, pieliłam, organizowałam, pracowałam, słuchałam, obserwowałam, śmiałam się i płakałam. A moja dziatwa dalej produkowała twory, na których pożywiłby się niejeden językoznawca.
Krótko mówiąc materiał do pisania znalazłby się.
Tylko chęci wybrały się na urlop.
Ale chyba właśnie zapowiedziały powrót. Chyba. Bo na razie tak jakoś nieśmiało się czają. No nic, zobaczy się. Jak to ja często powtarzam: będzie co ma być.
A dziś będzie o drobince szczęścia dnia dzisiejszego (drobinek było z pewnością dziś więcej, ale TA była największa).
Otóż wytaszczyłam z piwnicy rower. Pięcioletnia Nówka.
Tak, tak nie pomyliłam się. Zakupiłam to cudo ponad 5 lat temu z zamiarem regularnego ujeżdżania go we wszelkich możliwych celach od rekreacyjnych począwszy, na czystko praktycznych skończywszy. I tak oto złożyło się, że moją pierwszą przejażdżką, była wizyta u mojej pani ginekolog.
Pani ginekolog potwierdziła mi podczas tej pamiętnej wizyty, że jestem w ciąży i choć sport jest generalnie cacy, to niech ja lepiej tę moją Nówkę odstawię na kilka tygodni do piwnicy, tak na wszelki wypadek, żeby się wszystko ładnie uleżało i porządnie zagnieździło.
No więc ja rower grzecznie zapięłam, kask w rękę i dalejże na metro. Przyszły tatuś przyjechał tegoż dnia po Nówkę i wstawił do piwnicy. I tak sobie bidula czekała w kompletnym zapomnieniu aż po dziś dzień.
Dziś podczas mojej sesji Być-Albo-Nie-Być, przypomniało mi się jak przez mgłę, że ja chyba mam w piwnicy rower i tak oto Nówka ujrzała światło dzienne. Po szybkich pracach konserwacyjnych i kilku próbnych okrążeniach na parkingu (tak, czułam się jak Bambi, który uczy się chodzić), uznałam, że jestem gotowa i udałam się Nówką na wieczorne zakupy.
Rany, jak frajda.
Dobrze, że komarów nie było, bo śmiałam się jak głupi do sera.
Sporo endorfin musiało mi się wydzielić, bo z tej radości, oprócz chleba naszego powszedniego po który pojechałam, spontanicznie zakupiłam części składowe jakiegoś nieziemskiego deseru (jeszcze bliżej niezdefiniowanego), który jutro, jadąc dalej na endorfinach, z pewnością wyprodukuję.
Subskrybuj:
Posty (Atom)