niedziela, 14 kwietnia 2013

Niedaleko pada jabłko...

Dziś będzie o jabłkach, stokrotkach, bratkach. a zresztą co ja tam będę bawić się w konferansjera. Czytajcie :)


Jako dziecko, każdą wolną chwilę spędzałam z rodzicami i siostrą Ewcią na działce. Dla rodziców działka była lekarstwem na szarą PRL-owską rzeczywistość. Dla nas – Ewy i mnie – źródłem dochodów…

Działka była bowiem potwornie kamienista i zanim rodzice byli w stanie jakoś ją zagospodarować i coś tam posiać trzeba było ją odkamieniać. Wielkimi kamieniami zajmowali się rodzice, a my z Ewcią obrabiałyśmy drób :)
Za każdy kubeczek zebranych kamyków rodzice odpalali nam ileśtam groszy :)

Poza źródłem dochodów działka była dla nas zmorą. Karą nad kary. Znienawidzoną czynnością, której sensu nie byłyśmy w stanie pojąć – no, bo po co tyrać (tak, dla mnie to było tyranie), skoro i kwiatki i warzywa i owoce i dżemy można wygodnie kupić? Po co dobrowolnie narażać się na obcowanie z rojami komarów? Po co grzebać się w ziemi i ryzykować bliskie spotkania z robactwem wszelkiej maści, wielkości i przeznaczenia???

Taki to światopogląd wyznawałam odkąd pamiętam do … niedawna. Radykalna zmiana nastąpiła jakieś 3 lata temu po nabyciu własnych 4 ścian wraz z małym ogródkiem. Na początku miała być TYLKO trawa. Potem coś tam w duszy zrobiło klik i duszy zachciało się kwiatków. Kolejny rok, kolejny klik i oto pojawia się zielnik, klik i dojrzewamy do warzyw...

W tym roku już po Bożym Narodzeniu zaczęło się planowanie co posadzić, gdzie i w czym. Kilka dni temu spędziłam uroczą godzinę skypując z tatą i rozprawiając o tym, w jakim towarzystwie najlepiej czują się dalie (!)… Szok. Szok z wielu powodów - jak bardzo człowiek może się zmienić, jak wiele jednak łączy mnie z rodzicami, jak ogromną satysfakcję daje to grzebanie się w ziemi i o ile lepiej smakuje sałatka z własnej rukoli i własnych pomidorków!

 Tyle tytułem wstępu. Weekend upłynął nam na przygotowywaniu się do otwarcia sezonu ogródkowo – grillowego, czyli przytaszczeniu z piwnicy parasola, grilla, mebli ogrodowych, pozbywaniu się stu ton zimowego kurzu, wymiataniu starych liści, szukaniu narzędzi, wsadzaniu bratków itd.

A wszystko to w cieplutkim słońcu i przekonaniu, że czasami jabłko naprawdę pada niedaleko od jabłoni...

Zaczęło się od wyjątkowego śniadania z bułeczkami roboty mojego Mister Chile:

 
 oraz dżemem (a jakże inaczej): Made in PL by Mama i Tata:




A potem było już ogrodowo. Do biegu, gotowi i START:


Mój nowy gadget ogrodowy:


Naturalnie nie obyło się bez pomocy. U Benia skończyło się na obietnicach, bo znalazło się ciekawsze zajęcie:

 

Marcel pracował w pocie czoła i z pełnym poświęceniem nie stroniąc nawet od sprawdzenia jakości i smaku (dosłownie!) ziemi:



 O energetycznego kopa zadbał MEGA szybki deser Magdy, u mnie jeszcze z bitą śmietaną:


Misja perwszego prawdziwie wiosennego wekendu zakończyła się uroczystym wbiciem wiatraka:


I tyle! Następny weekend planujemy spędzić rozkoszując się narodowym sportem Chilijskim:)

Ciao,
Ola

sobota, 6 kwietnia 2013

O tatuażach, papierkowej robocie i bombie.

Ktośtam, gdzieśtam, kiedyśtam powiedział, że z posiadaniem dzieci jest tak jak z tatuażem na samym środku twarzy: człowiek musi być absolutnie przekonany, że naprawdę tego chce.

Dzisiaj, po całym dniu z moimi dwoma rozwydrzonymi tatuażami przypomniało mi się to zdanie chyba 100 razy…

A wszystko w dużej mierze za przyczyną wyrzynających się zębów trzonowych Marcela. Wszystkich (kompletnie już uzębionych) członków rodziny doprowadza to ząbkowanie do iście szewskiej pasji.
Marcel Biedak gryzie absolutnie WSZYSTKO, co zmieści się w jego paszczy począwszy od rąk Benia, poprzez oparcia kanapy, krawędzie stołu, uchwyty szafek kuchennych, telefon, podeszwy butów, na moich czterech literach kończąc…

I tak ze łzami w oczach i obolałym … ekheeem …. półdupkiem myślałam sobie, że ten mój mały tatuaż numer 2 nieźle mi daje dzisiaj popalić.

Tatuaż numer 1 nie gryzł wprawdzie, ale będąc sam obiektem gryzienia okazywał swoje niezadowolenie w mało wyszukany sposób.

Na szczęście tatuaże poszły dziś wcześnie spać umożliwiając obolałym na duchu i ciele rodzicom zasłużony odpoczynek... Na szczęście też kocham te moje tatuaże miłością bezwarunkową i patrząc tak na nich słodko śpiących dochodzę jednak (codziennie!) do wniosku, że takie właśnie twarzowe tatuaże są całkiem fajnym pomysłem mimo tego, że czasem (często !!!) nieco hmmmm .... bolesnym…

Tyle o tatuażach. Teraz o papierkowej robocie.
Ta kartka powstała na urodziny pewnego nastolatka, zapalonego gitarzysty:



A ta dla pewnej słodkiej księżniczki:


Na zakończenie słodkości które zrobiłam wprawdzie już jakiś czas temu, ale nie mogłam się zebrać na sklecenie posta:

Amarettinis:


Maleńkie ciasteczka z amaretto w sam raz do espresso.

Wypróbowałam też w tym samym rzucie ciasteczka Magdy:


Polecam, wyszły mniam, jak zresztą wszystko autorstwa Magdy, co do tej pory wypróbowałam!

I na zakończenie mój ulubiony klasyk:


 Przepis sprawdziłam w kilkunastu już wariacjach, tu na blogu jako Pie de limon, a teraz jako Pie de orange. Ciasto polecam Wam z krystalicznie czystym sumieniem – jest przepyszne i mimo bezy wcale nie przesłodzone☺

Słodkich snów!
Ola